A+ A A-

Chore ptaki umierają łatwo

Lecząca wszelkie fizyczne uzależniania, będąca sama w sobie potężnym halucynogenem, prastara Iboga od paru dekad jest kolejnym pretendentem do tytułu huxleyowskiego „wonder drug” - używki „ostatecznej” zarówno dzięki mocy uwalniania od wszystkich poprzednich, jak i zawierania w sobie pierwotnej esencji doświadczenia krańcowego.

Tak przynajmniej każą wierzyć sensacyjne doniesienia o zbawczej roli rosnącej tylko w środkowej Afryce rośliny, skrupulatnie rozsławianie przez nową generację apostołów psychedelii w rodzaju Adriana Pinchbecka (wydany po polsku „Przełamując Umysł” - recenzja w Spliffie nr 23). Legendzie niepozornego krzaczka wydatnie pomagają też represje, którym został podany w Stanach, jak i samo miejsce jego pochodzenia – dżungle Gabonu i Kenii stanowią bowiem, wedle dobrze ugruntowanej wiedzy naukowej, kolebkę rasy ludzkiej – Iboga idealnie więc wpisuje się w krąg wyobrażeń o pierwotnym Edenie i psychedelicznym Owocu z Drzewa Wiedzy (bądź w jakąkolwiek obowiązującą pop-mutację „teorii naćpanej małpy” McKenny). Będący w zamierzeniu kolejnym elementem wspierającym mit ibogainy dokument „Chore ptaki umierają łatwo” pozornie rozwiewa mrzonki zachodnich entuzjastów etnobotaniki, w istocie jednak traktuje nie tyle o rzeczywistym potencjale tajemniczego krzaczka, co o naiwności i niedelikatności kolejnej generacji typowych „psychonautów”.Chore ptaki umierają łatwo

Otrzymawszy niewielkie finansowe wsparcie swojej podróży do Afryki dokumentalista Nik Fackler, zachęcony z pewnością krążącymi rewelacjami na temat Ibogi, postanowił wraz ze swoją ekipą, poszerzoną o grupkę przyjaciół-freaków, udać się do źródła legend o mistycznym znaczeniu prastarej roślinki i sfilmować ceremonię bwiti w wiosce Pigmejów. Owocem jego działań jest niespełna dwugodzinny dokument, który miał swoją polską premierę podczas zeszłorocznych „Nowych Horyzontów” we Wrocławiu (gdzie zdobył główną nagrodę w sekcji „Filmy o sztuce”), a w maju wszedł do regularnej dystrybucji kinowej. Przypominający z początku nieco pretensjonalny (patetyczna narracja voice-over, powracająca teza o tajemniczej celowości kryjącej się za odkryciem przez zachodnią cywilizację Ibogi właśnie wtedy, gdy ludzkość najbardziej jej potrzebowała...) pean wpisujący się w strywializowany nurt neo-szamanizmu film Facklera szybko zyskuje jednak charakter gonzo-journalismu traktującego o słabościach przedstawicieli cywilizacji Zachodu. Chaotyczny wymiar gonzo był zresztą nie do uniknięcia – w wyprawie udział wzięła rozmiłowana we wszelkich używkach trójka znajomych filmowca, a wraz z nimi spory zapas kwasów, oksytocyny, zioła i alkoholu. Fackler opisuje swój zamiar przedstawienia Rossa jako alegorii słabego i pełnego uzależnień Człowieka Zachodu, finalnie jednak efekt synekdochy można odnieść do całej ekipy filmowej – składającej się także z żyjącego z pieniędzy rodziców chamowatego egoisty Sama, który pierwszy napotkany krzaczek Ibogi wyrywa z korzeniami i chowa w plecaku, jego równie egoistycznej dziewczyny, napotkanych w Gabonie nieco nawiedzonych guru psychedelii – uciekinierów z Zachodu, wreszcie – do samego reżysera zainteresowanego głównie artystycznym kształtem swojego filmu, dla którego śmierć jednego z afrykańskich przewodników jest tylko kolejną atrakcją wartą uwiecznienia na taśmie. W ten sposób film Facklera stopniowo odchodzi od typowego zapisu dokumentalnego (wstawki popularnonaukowe – realizowane za pomocą wywiadów czy efekciarskich, nieco pastiszowych animacji) stopniowo staje się dziełem autotematycznym, poświęconym trudnościom badania kultur i tradycji tak odrębnych od znanych nam.

Właśnie w wyjątkowym efekcie „dokumentu o dokumentowaniu” kryje się największa siła „Chorych ptaków...”, tym bardziej, że więcej uwagi poświęcono nie tyle technicznym trudnościom związanym z kręceniem w dziczy, ile samej niemożności wartościowego doświadczenia rytuału Ibogi przez grupkę zachodnich dyletantów, którzy do dżungli zabierają dwanaście kwasów, uncję zioła i galon whisky. Gorzką wymowę filmu wzmacnia też finał – część ekipy choruje, część rezygnuje z wyprawy i wraca do wygodnego hostelu, wreszcie sam główny bohater Ross nie wynosi wiele z rytuału Ibogi, w trakcie jego trwania odtwarzając jedynie swoje wyobrażenia o „doświadczeniu krańcowym” po to, żeby „ten stuknięty szaman przestał go karmić tym paskudztwem”. Chore ptaki umierają łatwo

Komiczny, a zarazem nieco dołujący efekt zderzenia rozbudowanych teorii o pochodzeniu doświadczeń religijnych, fundatorskiej dla kultury roli psychedelików i konieczności powrotu do źródeł z pożałowania godnym zachowaniem ekipy filmowej nie ma jednak jedynie charakteru łatwej kpiny z najnowszych mutacji ideologii New Age. Facklerowi udaje się bowiem zarówno zachować pozytywną wartość samego rytuału Ibogi (w epilogu okazuje się, że Rossowi udało się odstawić opiaty, lokalni apologeci mitycznego krzaczka przedstawieni zaś zostają ze sporą dozą zrozumienia i wyrozumiałości), ale także – i w tym kryje się przewrotny morał filmu – zachodniego nieogarnięcia i dyletanctwa. „Zarówno wierzenia religijne, jak i branie sporów narkotyków robią z ciebie czubka. I całe szczęście” – broni w finale swoich freaków i oszołomów reżyser. „Chore ptaki umierają łatwo” zawodzą – bo i muszą zawieść – jako obiektywny i wyczerpujący, zrobiony „po bożemu” dokument o ibogainie. Stanowią jednak w zamian kapitalny portret liczącej już dobre pół wieku zachodniej fascynacji chrupanymi jak tabletki na kaszel psychedelikami – a także mistyką w wersji all-inclusive, nie ujmując zarazem niczego rzeczywistej wartości bardziej dojrzałych realizacji związanych z nimi praktyk.

Artykuł z 51 numeru Gazety Konopnej SPLIFF


Robert Kania


Chore ptaki umierają łatwo
Sick birds die easy
Gabon, USA 2012, 86’
reżyseria i scenariusz: Nicholas Fackler
zdjęcia: Dana Altman, Sean Kirby, Aaron Gum, Nik Fackler, Sam Martin, Ross Brockley,
obsada: Nicholas Fackler, Ross Brockley, Dana Altman, David Matysiak, Emily Sutterlin, Tatayo Poiteven, Sam Martin

Oceń ten artykuł
(0 głosów)