A+ A A-

BEATS OF FREEDOM - ZEW WOLNOŚCI

Pierwsze, co przychodzi do głowy po obejrzeniu filmu, to fakt, że tak niewiele jest dokumentacji z minionych lat, pokzazujących jak było i być by mogło. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że jest to kwestia dostępu do technologii i możliwości, jakie ona stwarza. Bo cyż to nie paradoks, że rock’n’roll obchodzi swe półwiecze w Polsce, z czego drugą połowę prezentuje omawiany dokument, a na temat tej muzyki i jej historii wiemy tak mało, zgoła tyle, co nic.
 
W miarę kolejnych odsłon opowieści na ten temat, zamiast przybywać – ubywa bohaterów. Mają być nimi anonimowi uczestnicy zbiorowych sytuacji. Nieświadomi partycypacji w akcie zachodzącym na ich oczach. Minie lat dwadzieścia, nim socjologia ogłosi, czym byli i są zainteresowani, stanowiąc przy okazji ponad połowę społeczeństwa. Póki co, są udaną scenografią.

Jedna z zasad dokumentalnej realizacji głosi, że czego nie można udokumentować, to należy animować. Sposób, w jaki są tu wykorzystywane ujęcia, zdjęcia i nawet fragmenty fotografii to niewątpliwa zaleta tego filmu. I choć to kwestia czysto techniczna, pokazuje możliwość, z jakiej dotąd mało kto korzystał. Ścieżka dźwiękowa, choć synchroniczna z obrazem, zachowuje własną autonomię, co też jest powodem, że ukazuje się płyta jako audio-track, a w przyszłości czeka nas zapewne i wersja dvd. Mając takie możliwości mogliby producenci każdemu z występujących sporządzić video-clip, pomocny w promocji, ale zapewne nic takiego nie nastąpi.

Bo jeśli Beats of Freedom ma zastąpić dotychczasową wersję powszechnie znanej historii, czyni to prezentację otwartą na różne interpretacje i powoduje, że poznanie zaczyna się toczyć wielotorowo. Reżyserom udało się nadać czytelny kierunek przebiegowi fabuły, zwracając się poniekąd w przyszłość, gdy konfrontują dawne i dzisiejsze wypowiedzi i pokazują te same osoby w różnych chwilach ich muzyki. Każda postać to ikona i brama do innego świata. A są i takie, co pojawiają się w przebiegu akcji na mgnienie oka, na ułamek sekundy. Żeby nadążyć za wszystkimi tymi migawkami, trzeba by mieć przewodnik w formie encyklopedii. Niemniej sam algorytm pozostaje wyraźny i czytelny. Gdy uświadomimy sobie, że projekt Teatru Źródeł powstał w roku 1976 i trwał kolejne lat pięć, nim jego autor został zmuszony do opuszczenia kraju, to w nowej epoce powinno wystarczyć kilka tygodni dla prac analogicznych. W ten sposób Zew Wolności kryje w sobie potencjał nieodkrytego jeszcze źródła natchnienia dla kolejnych przedstawień. Tym bardziej jest to więc dzieło otwarte i pozostaje tylko kwestia, jak z owej otwartości skorzystać. W dobie internetu można wyobrazić sobie coś więcej, niż tylko wymianę tekstów i zdawkowych informacji, typu: Chris Salewicz wybrał spośród osiemdziesięciu nagrań te, które słyszymy w filmie. I oczywiście, choć słyszymy tam też i rege muzykę, to nikt o tym nie napisze ani nie wspomni. Grozi to bowiem kolejną diasporą i tak już małej wspólnoty. Roots-rock-reggć to archaiczna trój-jednia, klasyczna choreja z antycznego dramatu.

Teraz jego tematem jest rewolucja i zmaganie się twórców z materią sztuki, z oporem, jaki stawia ona wymogom cenzorów, organizatorów i całej tej socjalnej konstrukcji, kanalizującej wiedzę, wiarę i przeświadczenia. Bo i miasto jest tu bohaterem i jego centralna budowla. Pałac Kultury i Nauki jako symbol, wokół rzucający cień przez wszystkie pory roku. Wokół którego wszystko się toczy. Niejako drugi biegun tezy, że można tworzyć kulturę daleko od centrum. Jarocin, poza festiwalem, nie jest specjalnie znany, co jest zasługą samych jego mieszkańców. Rewolucją zatem może być też pokazanie innych takich miejsc, o ile istniały bądź istnieją. A to kolejna możliwość, zawarta w filmie.

Za następne lat dziesięć czy dwadzieścia pojawi się nowa wersja historii, wywiedziona z pozostałości tego, co dowiadujemy się dzisiaj. Potrzeba poszukiwań jest na szczęście, nieograniczona w naturalnych możliwościach. Może nawet powstanie społecznościowy portal związany z wiodącym tematem. Wersją alternatywną wciąż bowiem pozostaje to, czego nie ma w filmie. Wedle klasycznej filozofii brak stanowi właściwą materię sztuki. Sokrates, jako rzeźbiarz, głosił, że tylko wydobywa na zewnątrz to, co potencjalnie jest zawarte w kamieniu. Muzyk tylko wydobywa to, co jest zawarte w dźwięku.

Choć myśl przewodnią filmu krąży wokół przesłania – byliśmy dziećmi – nie pomniejsza to roli, jaką odgrywają dorośli. Tak teraz, jak i kiedyś. Bo choć film skierowany jest do młodzieży, to przecież jego właściwym adresatem są dziś już dorośli i ich dzieci, zdolni rozpoznać się w tej relacji. Dla filozofa kultury mógłby stanowić lekturę podstawową, zahaczającą raczej o etnografię, niż o socjologię. A może jest już nawet taka nowa dyscyplina naukowa jak antropologia rocka? Kiedyś nie wyobrażałem sobie, jak powstają nowe nauki przy takiej ilości tego, co było do nauczenia do tej pory, powszechnych i podstawowych reguł poznania. Potem się okazało, że można wybrać sobie z nich to, co pasuje do osobistej wrażliwości. Mówiąc o muzyce widzimy, że jest to domena przeraźliwie nielicznych, niezależna przy tym od percepcji oraz informacji na swój temat.

W filmie jest mowa o liście przebojów, z której do zapamiętania mamy dziś tylko kilka początkowych taktów przygrywki, choć sama lista trwała przez lata i zmieniające się epoki. To taki odpowiednik tych obrazków trwających mgnienie oka. Biorąc pod uwagę sfery doznań dostępne publiczności, możemy zauważyć, co dla kogo jest szokiem i co umyka uwadze. A przy tym pamiętać musimy, że nikt tego filmu nie obejrzał i nie obejrzy tyle razy, co jego twórcy. W kategoriach ilościowych jest to argument balansujący wrażenia i poglądy, wyrażane przez widzów i słuchaczy. Podobanie się, wbrew pozorom, nie jest kategorią poznawczą i porządkującą. Tak jak nie jest nią kwestia pamięci. Bo nawet dzieci mogą chcieć coś zachować dla przyszłości, nie bacząc na to, co i kiedy się komu spodoba.

Trochę to utopia, ale i realizm doświadczeń, jakie twórcy filmu postanowili udokumentować choćby tylko i dla własnej satysfakcji. Ślady dające się rozpoznać z taką samą oczywistością jak i to, że nie znajdziemy tej muzyki w polskim radio i w telewizji.

Oceń ten artykuł
(0 głosów)