A+ A A-

Kolekcjonerska brać

 - Cześć, dzisiaj w ofercie mamy najlepszą afgańską kokainę! – wita mnie rozweselony dwudziestolatek, gdy wchodzę do wrocławskiego smartu. „Zmęczone” oczy wskazują, że jest wytrawnym kolekcjonerem (choć zabawnie się pomylił, afgańska koka przecież nie istnieje!). Jego kolega, widząc moją konsternację, prostuje: – Nie przesadzaj. My tu tylko kolekcjonerskie rzeczy mamy!

 
Właściciele wolą nie mówić o swoich interesach. Zgadzają się najwyżej na krótkie rozmowy, pod warunkiem pełnej anonimowości. Nie zgadzają się nawet, by podać, jak nazywa się ich sklep. Na nic zdają się moje tłumaczenia, że chcę pokazać świat „dopalaczy” bez ich oceny, a celem reportażu ma być pokazanie absurdów, związanych z nękaniem firm działających zgodnie z przepisami. Zdaje się bowiem, że kulturę prawną powinien szanować obywatel, przedsiębiorca, państwo nie musi, jeżeli nie jest zadowolone z efektów legislacji. Humorystyczne sytuacje towarzyszące jakże popularnemu, specyficznemu szyfrowaniu komunikatów na linii sprzedawca-kupujący, przywodzącemu na myśl aluzyjną literaturę czasów słusznie minionych aż proszą się o przedstawienie. Nie mówiłem, dla jakiego tytułu szykuję materiał, w trosce o naturalność wypowiedzi. Ale „obiektywnych” reporterskich cwaniaczków było już pewnie wielu: przeliczyłem się. Obawy łatwiej ustępowały miejsca luźnym rozmowom, gdy rozmawiałem z pracownikami grając zwykłego klienta.

Twoja praca do spokojnych raczej nie należy? – pytam chłopaka od żartu o kokainie. – No nie za bardzo. Co chwilę mamy tu jakieś kontrole. Wchodzą, biorą nam paczki, sprawdzają rachunki… No wszystko, kurwa – dodaje wyraźnie poirytowany.
To poniekąd, obok pospiesznych delegalizacji m.in. BZP oraz... lilii wodnej, drugi efekt pracy dziennikarzy. Pierwszy, na którym skorzystały najbardziej najwcześniejsze sklepy, to niesamowite ich rozreklamowanie. Nawet kilkusetosobowe kolejki pionierskim placówkom zapewniły media. Ot, paradoks… chociaż czy tylko?

Wchodzę do sklepu dopalacze.Wystrój jest szykowny. Wnętrze utrzymane w tonacji czarno-fioletowej. Z zawieszonego pod sufitem telewizora dobiegają taneczne Kolekcjonerska braćdźwięki, na plazmowym ekranie widać podrygujące w rytm skąpo ubrane dziewczyny. Moją uwagę od razu zwraca kartka z napisem „Zioło…we mieszanki”, przyklejona na jednej z chromowanych gablot. Elegancki design sklepu nasuwa skojarzenie, iż asortyment jest ekskluzywny. Tym bardziej, że można poczuć się jak VIP. Firma wychodzi naprzeciw oczekiwaniom, przyjmuje zamówienia przez telefon. Dowóz towaru do klienta, pod warunkiem, że wartość dostawy przekracza 30 pln. Pytam o działanie poszczególnych specyfików. Po kilku zdawkowych odpowiedziach szef zaczyna się niecierpliwić. – Co ja ci będę mówił, jak to działa. Sprawdź na forum, tam są wszystkie informacje.

Sprawdzam. Charakterystyczny żargon sprzedawców, ale piszą też chyba sami konsumenci. Przepraszam – kolekcjonerzy. Na każdym opakowaniu informacja: „Produkt nie nadaje się do spożycia przez ludzi”; mają one „cieszyć i bawić swoich kolekcjonerów”. Po prostu, „Smile for your life”. Jeden z forumowiczów pisze z perspektywy „kota”: „Mój kot po spaleniu Taifuna waniliowego zrobił się senny, rozluźniony i zrelaksowany. Stan ten utrzymywał się ok. 3 h, po tym czasie zaczyna się zamułka trwająca mniej więcej 4 h. Następnego dnia kot był senny i lekko zamulony, po kilku godzinach doszedł do siebie. [...]”. Inne moje skojarzenie to grypsera, ta może nic nie utajnia, ale daje poczucie pewnej wspólnoty. Nie dziwię się, że miłośnicy chętnie przyjęli język metafor. „Moje pierwsze kolekcjonowanie…”, „Klaser zachowuje się, jakby spowolnił się czas, radość ogarnia duszę, a muzyka wywołuje mentalną ekstazę”, „Dobrze otwiera klaser…”.

Powracam do realu. Odwiedzam kolejne smarty. Intrygujące nazwy oraz „kategorie” specyfików. Na określenie mieszanek ziołowych, odpowiedników marijuany, używa się nazwy „kadzidełka”. Z kolei proszki euforyczne to „sole trzeźwiące”. Są też „nawozy”, np. dodające kwiatom niesamowitych kolorów. Ostatnio przebojem jest nowy produkt, który zachwala sprzedawca: – Mam coś wyjebanego, odpierdala na potęgę. Patrz, zupełnie jak haszyk. Plastelina jak się patrzy – zachwala i wyjmuje z dwugramowego opakowania brązową kosteczkę, by dać mi ją powąchać. Ziołowe blendy zwą się np. Waligóra, Pasibrzuch, Kulomiot, Wyrwidąb, Zerwikaptur; gdzie indziej równie ciekawie: Sztywny Misza, Czeszący Grzebień czy Gan-Jitsu. Dopalacze – na tle konkurencji – brylują z kolei w opisach działania: „Poznaj moce natury. Wybitny aromat tej mieszanki w połączeniu z niewiarygodną mocą pozwala przywołać duchy największych wodzów plemiennych. Zobaczysz wszystko z zupełnie innej perspektywy, której mogą Ci pozazdrościć jedynie Indianie z plemienia Zamulno”. Przy tabletkach nutki patriotyczne: Polish Firestarter, Polish Sunshine i Polish Pupil…Diablo – „Uważaj na ognie piekielne i jeśli jesteś gotów podpisz cyrograf z diabłem! Który z Was okaże się silniejszy?”. Amphibia – „Produkt kolekcjonerski przeznaczony dla twardzieli z jednostek specjalnych, którym nieobce jest konstruowanie mostów łączących teren realny z nierealnym”. Ale tych mostów szczególnie boją się policjanci drogówki. Jak dotąd, wygląda na to, że testery nie wykrywają spożycia „dopalaczy”, więc mundurowi nie zdobędą dowodu na kierowcę, który krocząc ścieżką kolekcjonerską przejdzie kładkę do świata odmiennej świadomości.
    
Z przedstawicielami stojącej przy krawężnikach władzy wykonawczej rozmowa się nie klei. Może uważają, że ich praca nie obejmuje oceny sensowności prawa, a może tylko czują się ośmieszeni i zawstydzeni. Komentarz krytyczny wobec smartów usłyszę od pani pedagog, pracownicy jednego z ośrodków odwykowych. Tłumaczy, czemu to tak duży problem. Gdy rodzice dzwonią z prośbą o pomoc, podejrzewając, że dzieci używają legalnych substancji psychoaktywnych, są bezradni. – W przypadku narkotyków standardowa procedura jest prosta. Kiedy dzwoni opiekun i pyta, co ma zrobić, bo przypuszcza, że dziecko zażywa dragi, wiem jak postępować. Przede wszystkim mówię, że należy kupić narkotesty [...]. W przypadku „dopalaczy” nie ma żadnego sposobu [...] nie wiemy, co powiedzieć… – A jak wygląda kwestia zażywania smartów wśród osób przychodzących do Waszego ośrodka? Ile osób przy-znaje się do zażywania? – dopytuję. – Cóż, tego rodzaju statystyk nie robiliśmy. Ale tak w przybliżeniu mogę określić, że jedynie kilka procent. To dane szacunkowe, bazujemy tylko na tym, co młodzież nam powie. Ale „dopalacze” są szczególnym zagrożeniem dla osób przymusowo skierowanych do naszych ośrodków. To legalne substancje i jednocześnie alternatywa dla objętych sądowym nakazem leczenia. Nie mogą zażywać narkotyków, bo robimy im testy, a nad tym nie mamy już kontroli – po jej minie wnioskuję, że sytuacja autentycznie ją martwi. (Nie ma ona wątpliwości, że stosowanie narkotestów to czyste dobro.) Smutnieje jeszcze bardziej, gdy wspominam, że na ukraińskich ulicach pojawiły się pierwsze automaty z „legal highs”, a i polska firma planuje uruchomienie tej formy sprzedaży.

Korzystam z tego, że w sklepie akurat nie ma klientów i próbuję nawiązać rozmowę z młodym chłopakiem, który siedzi za kontuarem. – Jesteś zadowolony ze swojej pracy? – pytam. – Ech, za dużo problemów nam tu robią. Wczoraj mnie zawinęli na komisariat i musiałem składać zeznania. Wypuścili mnie, bo nie mieli o co oskarżyć. Ale kilka godzin straciłem. Zresztą ostatnio ciągle nas nachodzą, a to urząd skarbowy, a to policja. Niedawno urząd celny zarekwirował naszą przesyłkę. Ze zwykłą ziołową mieszanką. Ja nie wiem, czy oni myślą, że my tam heroinę przemycamy? – dziwi się. – Oddali po kilku tygodniach. Oczywiście, paczka rozerwana. Wiadomo, celnikom wszystko wolno. I jak my to mamy sprzedać? Nikt nam tego już nie kupi, więc jesteśmy stratni… – To może o odszkodowanie się zwrócicie? – pytam. Odpowiedź zastępuje ironiczne spojrzenie. Zresztą rozmowa zmierza ku końcowi. – Wiesz, ja tu nie chcę o niczym mówić. Od tego jest szef, może on z tobą pogada…

Ale szef będzie dopiero następnego dnia. Gdy do niego przychodzę, prosi o kilka dni zwłoki. Jest zajęty. Zresztą przed rozmową musi skonsultować się ze współpracownikiem. Odwiedzam go w umówionym terminie. Akurat porcjuje łyżeczką mieszankę ziołową. – Rozmawiałem ze wspólnikiem. Doszliśmy do wniosku, że nie chcemy, żebyś o nas pisał. Za dużo mamy kłopotów. Policja robi naloty, skarbówka sprawdza każdy świstek. Urząd celny zabiera przesyłki, choć wiedzą, że nic tam nie znajdą. Chcieliśmy jakiś billboard powiesić, ale teraz lepiej się nie wychylać. Zresztą ci, co mają wiedzieć o sklepie i tak wiedzą.

Wszystko odbywa się w atmosferze cokolwiek paranoicznej. Właściciele boją się prowokacji. Szczególnie dopalacze mają surowe „procedury bezpieczeństwa”, tam nad kasami znajdują się kamery. Sprawdzają dowody osobiste. Każdemu, bez żadnych wyjątków. Z tego powodu dochodzi do dziwacznych zdarzeń, np. gdy sklep odwiedza sześćdziesięciolatek. Chce kupić ziołową mieszankę. – Poproszę dowód – mówi sprzedawca. – Ale po co? – pyta mocno zdziwiony klient. Wygląda na to, że to kolekcjonerski debiutant. – Muszę sprawdzić, czy jest pan pełnoletni – odpowiada zmieszany chłopak.

Nie znaczy to, iż smarty nie dbają o klientów. Oto przykład. Do sklepu wchodzi czterdziestolatek, garnitur i krawat. Rozgląda się po gablotach. Jego uwagę od razu przykuwa puste miejsce przy karteczce z nadrukiem Czort. – Co jest, nie macie diabełka? – pyta. – Nie, chwilowa przerwa w dostawach. Policja nam zawinęła prawie cały towar. Ktoś musiał źle ko-lekcjonować. Już ćwiartka tego rozpierdala mózg, a jak ktoś przyjął całego grama, to ja się nie dziwię, że mu się gorzej zrobiło. Kolekcjonować też trzeba umieć –  Szkoda. Chciałem wziąć dwójkę – stwierdza zawiedziony gość. Na twarzy sprzedawcy, który niewątpliwie niedawno wrzucił coś do klasera, widać współczucie. I wnet znajduje rozwiązanie – Niech pan chwilę poczeka. Zadzwonię do drugiej filii. Może im coś zostało. Za moment na twarzach obu gentelmanów pojawia się uśmiech. Pożądana rzecz jest do kupienia co prawda na drugim końcu miasta, ale jest! Hobbysta wprost nie może wyrazić wdzięczności. Jego klaser zostanie uzupełniony! Chce się zrewanżować, kupuje dwa gramy innych ziół. Tym razem to sprzedawca jest szczęśliwy. – A tutaj proszę jeszcze ćwiartkę czegoś nowego, dla stałego klienta – uprzejmie podaje gratis. Specyficzne warunki pracy i zabawy dają pasjonatom poczucie, że są z jednego świata.
 

Jak podaje Onet, w ślad za dziennikiem „Hazeta po-ukrainsky”, w Doniecku we wschodniej Ukrainie smart drugs są od niedawna sprzedawane z ulicznych automatów na gotówkę (podobno przezywanych „narkomaty”). Same środki kosztują relatywnie dużo; są zjawiskiem dość nowym i mało rozpowszechnionym. Nie obeszło się bez oficjalnych bulwersacji, daleko jednak do histerii na skalę znaną nam z Polski.

Oceń ten artykuł
(0 głosów)