A+ A A-

OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU - Sky Train (Cz.III)

[,,OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU Bangkok ( Cz. II )  ]…sky train Mo Chit, stacja przy Chatu-Chak. Wchodziłem po stromych schodach na peron kolejki, gdy zatrzymał mnie jakiś Taj. Długowłosy koleżka wyglądał bardzo przeciętnie, jak jakiś kierowca tuk tuka lub moto taxi. Totalnie zaskoczyło mnie jego pytanie. Z jego połamanego angielskiego wywnioskowałem że chodzi mi o mój paszport.
Zignorowałem go oczywiście, biorąc  za jakiegoś naciągacza lub innego świra. Byłem już prawie na platformie gdy ten ponownie się przyczepił, tym razem  złapał mnie za rękę. Nagle, nie wiadomo skąd, otoczyło mnie kilku innych Tajów. Rzucili się na mnie. Po chwili leżałem na ziemi, a moje dłonie były spięte (zakute?) kajdankami.

Sky Train
Krzyczałem próbując dowiedzieć się, o co do cholery im chodzi. W odpowiedzi usłyszałem coś po tajsku. Sprowadzili mnie z powrotem po schodach. Stała tam mała japońska furgonetka, nie wyróżniająca się niczym szczególnym w zapchanej autami alei. Wpakowali mnie prosto na jej tył. Zamknęły się drzwi i auto wolno ruszyło przeciskając się przez zakorkowaną ulicę. Nie liczyłem, ilu było ich w busie. Nawet nie jestem pewien, czy byli to ci sami ludzie. Żaden z nich nie miał uniformu ani czegokolwiek, co dowodziłoby, że są z policji. Żaden nie mówił po angielsku. Ja zaś po tajsku znałem może trzy słowa. Dodatkowo żadne z nich nie nadawało się do użycia na taką okazję. Podroż trwała jakąś godzinę. Gdy wyciągnęli mnie z powrotem z auta, znalazłem się na podwórku jakiegoś kondominium. Wprowadzono mnie do domu, który wyglądał na prywatną rezydencję. Przypuszczałem, że może chodzić o sprawę z ecstasy, które wcześniej wręczyłem Pim. Im jednak dłużej to trwało, tym głupsze pomysły wpadały mi do głowy… Zostałem umieszczony w niewielkim pokoju na końcu wąskiego korytarza. Stół i para krzeseł były chyba jedynym jego wyposażeniem. Po jakiejś godzinie posłyszałem w holu zamieszanie. Przez zamknięte drzwi słychać było kilka dyskutujących głosów. Wreszcie do pomieszczenia wszedł średniego wzrostu, dość napakowany Afrykanin, wraz z dwoma już poznanymi Tajami. Usiadł naprzeciwko i przemówił po angielsku.

- Z kim pracujesz - Jego pytanie było równie enigmatyczne jak cała sytuacja. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi.
- Wiemy o tobie wszystko - ciągnął - jeśli powiesz mi o tym, kto przysłał ci ecstasy, będę mógł ci pomóc.
W tym momencie krew uderzyła mi do głowy ze zdwojoną siłą. To był koniec... A co z Pim? W głowie gnały dziesiątki pytań.  Czy też ją zatrzymano? Czy to od niej wiedzą o mnie? A może dowiedzieli się wszystkiego od Jeffa? Wyglądało to fatalnie. Nie miałem pojęcia, co dalej. Minęła długa chwila, gdy czarny zadał to samo pytanie.
- Nie mam pojęcia o co chodzi. Jakie ecstasy - odpowiedziałem. Było to jedyne, co przyszło mi do głowy. Choć wydawało się najgłupszą z możliwych odpowiedzi. Afrykanin odwrócił się do Tajów i zaczął rozmawiać z jednym z nich po tajsku. Miałem chwilę na zebranie myśli. Wyglądało to słabo, ale na pewno miało jakieś wyjście. Jeśli nie aresztowali Pim, to na pewno będę mógł liczyć na jej pomoc, albo któregoś z jej znajomych. Poza tym, jakie niby mają dowody.
- To co, myślisz ze jesteś sprytny? - Odezwał się ponownie.
- Mam więc dla ciebie złą wiadomość. Jesteś idiotą i siedzisz po uszy w gównie - Dodał to, nie ukrywając irytacji.
- Naprawdę nie wiem, o co chodzi - powtórzyłem ponownie jak zacięta płyta. Widać było, że moje stanowisko nie robi na nim specjalnego wrażenia.
- No dobrze - skwitował, uniósł się z krzesła i wyszedł z pokoju. Jeden z Tajów otworzył mu drzwi,ale obaj zostali w pomieszczeniu.
Trwało to jakieś pół godziny, nim pojawił się z powrotem. Tym razem trzymał w rękach jakieś papiery. Bez słowa podsunął mi je wraz z długopisem. Stojący obok Azjata rozpiął mi kajdanki. Przyjrzałem się pismu. Całe było zapisane przypominającym zapętlone węże tajskim pismem. Jak mogłem podpisać coś takiego?
- Podpisz.- Przemówił mój rozmówca - To jedynie pismo, iż nie chcesz składać żadnych zeznań.
Nastała długa cisza, przerywana, jedynie jego ciężkim oddechem. Wreszcie czarny powiedział coś do Tajów i w tym samym momencie dostałem solidne uderzenie w brzuch. Potknąłem się na stojącym za mną krześle i zwaliłem na ziemię. Poczułem następnego kopniaka w nery.
- Myślisz, że ja się będę z tobą pieprzył. Podpisz, albo ten cholerny pokój będzie twoim grobem - wycedził. Byłem przerażony. Facet raczej nie żartował. Drżącą ręką podpisałem podsuniętą pod nos kartkę.
- Tak lepiej. A tak w ogóle, to i tak masz przesrane. Tu mają karę śmierci dla takich cwaniaków jak ty - Mówiąc to opuścił pokój.
Tajowie podnieśli mnie. Spięli z powrotem kajdanki i zaprowadzili do tej samej, stojącej na placu furgonetki.
Tego samego popołudnia znalazłem się na posterunku policji. Tam zaczęło się od kolejnej chmary małp krzyczących coś do mnie po tajsku. Wprowadzili mnie do długiej, pełnej biurek sali. Musiałem wyglądać jak robiący pod siebie kot, gdy na jednym ze stołów ujrzałem te same koperty, które przesyłałem do Pim.
Leżały równo poukładane wraz z ich zawartością. Wreszcie pod wieczór pojawił się tłumacz. Była to kobieta w uniformie policyjnym. Przedstawiła mi się jako Oak…
Oak nakreśliła mi pokrótce sytuację. Mieli dowody w postaci przesyłek oraz zeznania pracującego dla nich świadka. Okazało się, że jestem jedynym oskarżonym, a Pim i Jeff to pracujący dla policji agenci. Na tym zakończono moje przywitanie. Oak wyszła, a mnie zabrano dalej, przez długi korytarz, prosto do znajdującej się na jego końcu klatki.
Stalowe drzwi jęknęły ciężko zatrzaskując się na zbudowanej z gęstej kraty ścianie. Ruszyłem do wewnątrz. U sufitu mały wiatrak wolno mielił lepkie powietrze. Nie było tu żadnych okien, nie licząc utkanej kratą ściany dzieląca pomieszczenie od korytarza. Mocny blask świetlówek ukazywał gęsty, zbity tłum Azjatów, siedzących na betonowej podłodze; ich ciemne ślepia wpatrywały się we mnie, nie kryjąc zainteresowania. Z trudem znalazłem kawałek miejsca, by usiąść i wtopić się w krajobraz. Nie na długo.
Tajska gawiedź natychmiast mnie obsiadła, każdy miał coś do powiedzenia, niestety w nieznanym mi języku. Wreszcie przez tłum dobiegł jakiś znajomy dźwięk. Ktoś mówił po angielsku...
Arnn był pół Koreańczykiem, pół Irańczykiem, a przede wszystkim ćpunem. Dostał się tu przez heroinę. A dokładnie dealera, który mu ją sprzedawał. Ten, złapany przez policję, zeznał, że to Arnn mu ją dostarczył. Jakakolwiek była prawda, teraz obu czekał ten sam los, bez względu na to, który był winny. Aresztowano go kilka dni wcześniej, a ponieważ uzależnienie od heroiny było silniejsze niż wszystko inne, nawet w tej sytuacji musiał sobie radzić. Po paru dniach sam miałem okazję zobaczyć, jak. Kupował ją od policjantów, oczywiście dużo drożej, niż na ulicy. Prawdopodobnie była to ta sama heroina, którą konfiskowano aresztowanym.
Arnn sporo mówił, ja zaś tkwiłem w swojej paranoi. To, co usłyszałem o Pim, nadal nie docierało do mnie w całości. Przede wszystkim udusił bym tę zdzirę gołymi rękoma, gdyby było to tylko możliwe. Poza tym, jak ona w ogóle mogła?
Przyglądałem się mojemu towarzyszowi myśląc o tym wszystkim. W głowie zaś budziła się nieufność.
Skąd mogłem wiedzieć, kim był ten koleś. Może kolejnym podstawionym szpiclem. Teraz wszyscy wydawali się podejrzani. Mimo całkowitego zmęczenia, natłok myśli nie dał mi zasnąć. Leżałem w tłoku ciał. Klimat tej marcowej nocy, zaczynającej się pory upałów, przypominał saunę. Gęste powietrze skraplało się na twarzy, a płuca napełniały kwaśną zupą.
Przez przymknięte powieki wlewało się drgające światło dużego halogenu.   
Następnego dnia zabrano mnie do tej samej sali. Spiętego kajdankami posadzono przy biurku, gdzie siedziało już kilku policjantów. Jeden pisał coś na maszynie. Po chwili dołączyła do nich Oak wraz z bardzo niespodziewanym gościem. Tą osobą był Jeff. Bez słowa podszedł do mnie na półmetrową odległość i wskaz ał palcem w moim kierunku. W tym samym momencie jeden z policjantów zrobił nam zdjęcie.
- Chcesz zdjęcie pamiątkowe, Jeff? - Spytałem.
Nic nie odpowiedział. Odwrócił głowę unikając mojego wzroku. Stanął dalej rozmawiając z Oak. Stukanie  maszyny nie pozwoliło mi usłyszeć, o czym mówili. Nie trwało to długo, odszedł bez pożegnania, Oak zaś wróciła do biurka.
- Mogę się dowiedzieć, o co chodzi z tym zdjęciem? - Zwróciłem się do niej.
- Pamiątka, jak powiedziałeś. - Zażartowała.
- A naprawdę?
- Zostałeś zatrzymany dzięki współpracy DEA, która czuwała nad operacją. Przekazali nam ciebie. Zdjęcie to potwierdzenie  złożonego raportu. Wystarczy on, by uznali nasze oskarżenie i wydali wyrok.
- A co z Pim?
- Zeznanie jednego agenta wystarcza. Słuchaj, jeśli chcesz się przyznać, masz szanse na złagodzenie  wyroku. Zastanów się nad tym. Teraz zaprowadzą cię do celi, a ja skontaktuje sie z twoją ambasadą.
- Chociaż tyle, pomyślałem. Słowo ambasada zabrzmiało wyjątkowo miło. Przecież musi być jakiś sposób, by to wyjaśnić...
"OPOWIEŚć  Z KRAINY  UŚMIECHU" - Sky Train  ( Cz. III )
Duszna klatka nic się nie zmieniła. Na podłodze ludzka szarańcza jadła coś z małych metalowych misek. Arnn podał mi jedną. Był to ryż z kawałkami tajskiego omleta. Ściętego jajka z dodatkami przypraw. Mój pierwszy pokarm od wczorajszego ranka. Jadłem przyglądając się wyrytym na ścianie wersetom. Większość była po tajsku, trochę też innych okolicznych języków, łącznie z wietnamskim i chińskim. Za to nic po angielsku.
Rutyna kolejnych dni była podobna. Raz dziennie w południe do wąskiego korytarza wprowadzano odwiedzających. Ludzie stali po prostu po drugiej stronie kraty i krzyczeli tworząc kakofonię przedziwnych dźwięków. Po kwadransie policja zamykała cyrk i następował względny spokój, czasem jedynie wzywano kogoś na przesłuchanie lub do klatki trafiał nowy, co przynosiło fale krótkiego ożywienia. Czekanie było jedynym zajęciem. Jeśli ktoś się bardzo uparł, to mógł wybrać spacer do odgrodzonego małym murkiem kibla.
W środku była dziura i wiadro z wodą. Oczywiście trzeba było mieć dużo szczęścia, by nie był on zajęty.
Przekonałem się trochę do Arnnego i opowiedziałem moją historią. Ten skwitował ją z politowaniem i z uśmiechem.
– Tak, to klasyczny przykład - zaczął po chwili - wiesz, ja tu mieszkam już parę lat, a mam oczy i uszy szeroko otwarte. Słyszałem, a nawet widziałem masę takich sytuacji, gdy tajniacy robili  naiwniaków jak ty. Oni z tego mają niezłą kasę. Za schwytanie obcokrajowca z udowadnieniem mu przemytu mają specjalne premie z budżetu DEA, a Amerykanie nie żałują im tu kasy na walkę z narkotykami - wierz mi...
Gdy zabrano mnie z powrotem na przesłuchanie, oprócz stałej brygady z Oak na czele w sali czekał na mnie też polski konsul.
Jego pierwsze słowa brzmiały:
- Coś ty zrobił, człowieku!
W dalszych słowach rozwiał moje nadzieje, tłumacząc swoje obowiązki w takich sytuacjach.
Nie zdążyłem nawet opowiedzieć całej swojej wersji, gdy usłyszałem:
- Lepiej będzie, jeśli będziesz współpracował i się przyznasz. Z tego, co wiem, grozi ci kara śmierci. Oczywiście ja ci nie mogę doradzać. Skontaktuję się z twoją rodziną, masz jakiś numer?
- W moim telefonie wraz z innymi rzeczami - wyjaśniłem - Oak powiedziała mi, iż policja była już w hotelu, gdzie się zatrzymałem, skąd zabrano moje rzeczy.
- A czy mogę liczyć na jakąś pomoc prawną, jak adwokat? - spytałem.
- Tylko, jeśli twoja rodzina za to zapłaci. Zajrzę do ciebie jutro. Teraz mam masę innych spraw - Po tych słowach spytał Oak o mój telefon. Okazało się, że telefon musi zostać jako dowód. Pozwoliła jedynie na spisanie numeru. Reszta rzeczy znajdowała się w jakimś magazynie.
- Dobrze, odbiorę następnym razem. - To mówiąc pożegnał się z policjantami i wyszedł.
Ja zostałem z zadającą pytania Oak. Interesowało ich wszystko: co robiłem w Tajlandii, ile razy byłem, kogo znałem...
Następnego dnia zamiast wizyty ambasady spotkała mnie inna niespodzianka. Zaprowadzono mnie skutego do innej sali po schodach. Tam ujrzałem całą masę dziennikarzy. Posadzili mnie przy stole pokrytym tabletkami ecstasy.
 Rozbłysły flesze, a stojący policjanci zaczęli coś silnie komentować. Wróciłem załamany, gdy powiedziałem o tym Arnnemu, znów się roześmiał.
- Nie przejmuj się, oni muszą się pochwalić złapaniem białasa. Zresztą, robią to prawie z każdym.
 Pan konsul pojawił się dwa dni później. Przynosząc wieści od mojej siostry, do której zadzwonił. Myśl o bliskich i tym, jak muszą to przeżywać, przyniosła łzy. Sam już nie wiedziałem, czy rozczulam się nad swoim losem, czy nad tym, na co ich naraziłem.
Rozmowa nie trwała zbyt długo. Na pracownika ambasady czekały inne sprawy...
Minął ponad tydzień. Arnn został zabrany do sądu i dalej do Bombat - połączonego z aresztem więzienia dla oskarżonych w sprawach narkotykowych. Sama nazwa Bambat po tajsku oznaczała odmieńca lub szaleńca. Jak mi wyjaśnił, czekało mnie to samo, po zakończeniu śledztwa.

- Zostaniesz przewieziony do większego aresztu, jak tylko skończymy i podpiszesz zeznania - powiedziała Oak następnego dnia.
Niedługo później dała mi do podpisania stertę maszynopisu. Wszystko po tajsku.
- To tylko zeznania potwierdzające twoją wersję. Jeśli je podpiszesz, masz szanse na złagodzenie - zapewniła mnie policjantka.
 Następnego dnia spięto mnie w szeregu około 10 osób. Wyszliśmy na dziedziniec, gdzie stała więźniarka przypominająca klatkę dla dzikich zwierząt. Widok słońca po ponad dwóch tygodniach w stęchłej, oświetlonej tylko halogenem klatce, był jak chwila w raju. Wpakowano nas szeregiem do środka. Auto zaś ruszyło, by powoli brnąć przez zatłoczone ulice Bangkoku. Patrzyłem na świat, jakby był  wspaniałym marzeniem sennym. Wszystko się rozmyło dopiero przed ogromnym budynkiem Sądu Rachada.
 

,,OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU - Aresztowanie (Cz.IV)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)