A+ A A-

CZERWIE Melanż

Dziwnym zrządzeniem losu trafiają mi się płyty jakoś podobne do siebie, choć podobieństwo to jest bardzo odległe i abstrakcyjne. Kolejny album formacji Czerwie w pozorny tylko sposób jest kontynuacją poprzednich dokonań.

Komuś obznajomionemu z twórczością grupy płyta Melanż zdać się może naturalną konsekwencją motywów i tematów, rozpoznawalnych od samego początku. Komuś, kto pierwszy raz słyszy Czerwie, zdać się może, że to fragment większej całości i jednocześnie coś autonomicznego. Muzyka świata i minimal, styl instynktownie kojarzony z czymś jeszcze nienazwanym, a przy tym oryginalny, jak oryginalne potrafi być to, co własne. Efekt dotychczasowych poszukiwań i skutek eksperymentów. A przy tym melodyjne to i przebojowe, co w przypadku awangardy stanowi rzadkość. Edukacyjne motywy stanowią na Melanżu specyficzne nawiązanie do tradycji, nie tylko jako riffy i frazy znane skądinąd, ale i przez pulsacje, które same w sobie stanowią lekcje nauki rytmu. Dawniej rozpoznawano je jako mechaniczne repetycje, podczas gdy teraz funkcjonują jako sample, przykłady i elementy, z których budowane jest brzmienie i tworzy się dźwiękowa przestrzeń, dziś znana jako fonosfera. W jej kształtowaniu Czerwie mają niebanalne osiągnięcia. Mam tu na myśli tak zwaną aranżację, która w swej różnorodności tworzy dramaturgię specyficzną dla każdego utworu i przy tym ogarnia całość prezentacji, ujętą w ramy, które wyznaczają Enter i Exit. Między nimi dzieją się rzeczy, o jakich mamy mgliste pojęcie. W takim momencie zwyczaj nam każe zwracać uwagę na teksty. Lecz tym razem głos, pełniący rolę instrumentu, integralna część melodii, fraz i rytmów, oddala się od znaczenia słów (np. Wojsko Umysłu), upodobniając się do archaicznych wibracji, bliskich szamańskim mamrotom i mantrom. Powtórki i echa nie trwają na tyle długo, by stanowić mogły powód obsesji czy natręctwa. Na podobnej zasadzie komponował kiedyś i aranżował swoje utwory Cpt. Beeffheart i jego magiczny band. Można uwierzyć w memy albo w telepatię, gdy słuchamy Kołysanki. Jej narracja doskonale wieńczy całą tę opowieść, łącząc ze sobą rozproszone wątki w splątaną sieć ludzkich doznań i doświadczeń. I co ważne, fabuła pozostaje otwarta na skojarzenia, choć są i sugestie, od jakich trudno się potem opędzić. I nie jest to tylko kwestia uwagi czy pamięci, ale jakoś w sposób naturalny wpasowują się niektóre sylaby we frazy, tworząc trochę inny język przekazu. Bliski zarówno radykalnej poezji jak i romantycznej balladzie. Niektóre zaśpiewy warto powtarzać jako swoisty rodzaj medytacji, prowadzącej do zmiany na mentalnym poziomie. Bo choć oczywistości, to zachowują coś świeżego i orzeźwiającego dla światopoglądu, rozdartego między wiedzą, wiarą, wyznaniem i przeświadczeniem.

Artykuł z 43 numeru Gazety Konopnej SPLIFF


@udioMara

 

Oceń ten artykuł
(1 głos)
Więcej w tej kategorii: « W obronie Kory i wolności ANEGDOTA »