A+ A A-

Coffeeshopy tylko dla Holendrów

czyli tendencje samobójcze rządu niderlandzkiego W konkursie na najgłupszy pomysł roku, w którym każdego dnia biorą udział politycy na całym świecie, spore szanse ma ostatnia inicjatywa rządu holenderskiego, aby uczynić coffeeshopy klubami dostępnymi tylko dla tubylców. Krajem tulipanów i półlegalnej konopi rządzi dzisiaj prawica i podobnych pomysłów było tu ostatnio sporo. Mało kto bierze te informacje na serio – większość ludzi słusznie rozpoznaje w nich medialną papkę oraz propagandowy pic na potrzeby zagranicznych relacji dyplomatycznych, zwłaszcza z sąsiednimi krajami walczącymi wciąż z konopiami.
Nie podcina się przecież gałęzi, na której się siedzi. Bez trawki padłby bardzo dobrze rozwinięty przemysł turystyczny – nikt nie ma wątpliwości co jest magnesem przyciągającym rzesze młodych turystów. Na pewno nie jest nim słynna holenderska deszczowa pogoda ani piękne skądinąd muzea, kanały, wiatraki czy prostytutki (te ostatnie są liczne we wszystkich krajach, a wielu może je zobaczyć bez ruszania się z domu). Nawet wśród turystycznych upominków gadżety związane z konopiami dawno temu wyparły drewniaki. Konopny listek stał się w sklepikach oraz w świadomości całych pokoleń „zwiedzających” (głównie Czerwoną Dzielnicę Amsterdamu) prawie narodowym symbolem Holandii. Drugim takim symbolem jest z pewnością rower, ale to nie on pojawia się na większości pocztówek, pamiątkowych koszulek czy kubków.

Lizusy z holenderskiej prawicy pragną po prostu sprawić przyjemność swoim większym kolegom  w USA, Francji czy Wielkiej Brytanii. Ale nawet prohibicjoniści w USA wiedzą, że Holandia jest potrzebna jako wentyl bezpieczeństwa w tym obłędnym kole nienawiści, jakim jest pełna rasizmu i kłamstw prohibicja konopna.

Choć technicznie rzecz biorąc, konopie są w Niderlandach nielegalne jak wszędzie indziej, Holandia pozwoliła jednak na posiadanie mniej niż pięć gramów w 1976 roku w ramach tak zwanej “tolerancji “ (w praktyce przepis ten rząd mógłby uchylić z dnia na dzień – gdyby tylko chciał). Uprawa konopi indyjskich powyżej 5 krzaków, import/eksport („przemyt”) czy sprzedaż hurtowa pozostają niezgodne z prawem i pozostają w rękach „organizacji przestępczych”, które czerpią z tego tytułu miliardy euro zysku rocznie. Nikt za bardzo nie wie gdzie i jak mają zaopatrywać się w towar coffeeshopy. Paradoksów jest więcej. Coffeeshopy mogą obecnie mieć na stanie nie więcej niż 500 gramów „miękkich narkotyków” w danym momencie, co przypomina ograniczenie ilości alkoholu w barze do jednej skrzynki piwa i jest notorycznie lekceważone.

Oficjalnie rząd tłumaczy projekt zakazu tym, że społeczeństwo jest rozgniewane “uciążliwościami” spowodowanymi przez miliony osób przekraczających granice Holandii w celu odwiedzenia jednego z 670 licencjonowanych kawiarni z haszyszem i ziołem. Każdego roku w samym tylko liczącym 120 tys. mieszkańców Maastricht około 1,4 mln cudzoziemców (głównie z Belgii) odwiedza 14 miejscowych palarni. Obecność tylu przyjezdnych denerwuje niektórych mieszkańców, którzy  obwiniają „narko-turystów”  za korki oraz nocne hałasy. Rada Miasta zaproponowała w 2005 r. zakaz wstępu dla cudzoziemców do coffeeshopów. Właściciele kawiarni zakwestionowali zakaz przed holenderską Radą Państwa – najwyższym w kraju sądem administracyjnym, który doradza rządowi w kwestiach prawnych. Sąd, którego orzeczenia można spodziewać się w najbliższych miesiącach, zapytał o zdanie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Trybunał orzekł w grudniu ub. r., że zakaz byłby uzasadniony “w celu zwalczania turystyki narkotykowej i towarzyszącym jej zakłóceniom porządku publicznego”. Nowy prawicowy rząd holenderski chciałby rozciągnąć ten nowy apartheid na kawiarnie z haszyszem w całym kraju i dyskutuje nad wprowadzeniem narodowych  “wietpas”(dosłownie „przepustek na zioło”). Kofiki miałyby więc przekształcić się w prywatne kluby dla członków z legitymacją i stałym miejscem pobytu w Holandii.

Powstał nawet projekt nowoczesnej i trudnej do podrobienia chipowej karty, który rząd z dumą zaprezentował w mediach. Nikt nie bierze tych orwellowskich pomysłów na poważnie więc nie padły jeszcze pytania o kwestię prywatności i ochrony danych. Z pewnością jednak wielu Holendrów zbuntowałoby się lub nigdy nie wyrobiłoby podobnej karty. Powrót amerykańskiej prohibicji, pełnych więzień i radykalnych rozwiązań siłowych jest co prawda mało prawdopodobny, ale możliwy. Konieczny byłby wybuch wojny, zamach terrorystyczny, incydent prowadzący do zamieszek na tle rasowym lub inna katastrofa - ale przecież właśnie w ten sposób szaleni politycy kontrolują  społeczeństwa i wygrywają wybory. Holenderscy hipisi oraz inni animatorzy ruchu na rzecz wolnych konopi dobrze pamiętają, że w XX wieku amerykańska agencja wywiadowcza CIA wywołała setki wojen i przeprowadziła wiele zamachów w samej tylko Ameryce Południowej. Do tej pory wielkie korporacje i zmilitaryzowani purytanie z USA nie wtrącali się zbytnio w sprawy Starego Kontynentu, ojczyzny przodków. Kto jednak może zagwarantować, że za kilka lub kilkanaście lat rekiny kapitalizmu lub fanatycy religijni nie przygotują swojego scenariusza wydarzeń dla Europy?
 „To będzie dla nas katastrofa gospodarcza, a także dla całej turystyki”, przewiduje Marc Josemans, właściciel knajpy „Easy Going” i prezes Stowarzyszenia Coffeeshopów z Maastricht.

Bardzo wątpliwe jest, aby zakaz objął Amsterdam, który nawet sami Holendrzy uważają za oddzielne miasto-państwo w państwie, zaś rząd czerpie z niego niebagatelne zyski.  Gdyby  Wolne Miasto i stolica multi kulti przestała pełnić rolę wizytówki kraju oraz holenderskiej tolerancji, ucierpiałaby bardzo duma narodowa.

Intrygujące są też inne pomysły na rozwiązanie problemu korków ulicznych.  Burmistrzowie niektórych przygranicznych miast zaproponowali, aby sklepy i kawiarnie związane z kulturą konopną przenieść poza centrum, a najlepiej w ogóle poza teren zabudowany. Problem najazdu turystów z Niemiec, Belgii i Francji miałyby rozwiązać „supermarkety” z ganją umiejscowione w pobliżu autostrad (sic!).

Turyści na te dziwne wieści reagują różnie. Szczególnie goście z prohibicyjnej Francji żałują, że niedługo mogą stracić możliwość degustacji porządnego (czytaj: zdrowszego lub mocniejszego) zioła. Na francuskich ulicach wciąż rządzi prawie wyłącznie tani marokański haszysz, czasem słaba trawa z Afryki, trudno jest zaś kupić holenderskie odmiany czy haszysz robiony bez chemii. Francuzi przede wszystkim zaś obawiają się utraty miejsca do palenia w (s)pokoju. Wszak jak mówi ludowa mądrość: „Kto nie był pobity przez francuskiego żandarma, ten w ogóle nigdy nie był bity przez policję”. Inni martwią się, że będą musieli korzystać przy zakupach z pomocy holenderskich pośredników bądź kupować od dilerów na ulicy. Niektórym nasuwają się skojarzenia z niechlubnymi rozdziałami historii i tablicami „Murzynom wstęp wzbroniony”.  Cieszą się z kolei lokalne menele, wietrząc nową możliwość zarobkowania. Wielu turystów na serio przejęło się tymi zapowiedziami i poważnie rozważa rezygnację z przemytu na rzecz uprawy konopi we własnym kraju. Coraz większą popularnością cieszą się książki oraz informacje nt. prowadzenia własnej uprawy konopi, choćby i najmniejszej, np. w szafie.

Czyli nie ma takiego złego co by na dobre nie wyszło.
Oceń ten artykuł
(0 głosów)