A+ A A-

OPOWIEŚĆ Z KRAINY UŚMIECHU - DAN 9 (Cz.V)

[OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU - Aresztowanie (Cz.IV) ] Dan 9 to przedostatnia sekcja w więzieniu Bombat. Za nią był już tylko blok numer 10. Na pierwszy rzut oka jej układ nie różnił się zbytnio od miejsca, gdzie byłem wcześniej. Jedynie mur wydawał się wyższy i oddzielony dodatkową ilością zasieków.
 
W centrum znajdował się betonowy plac oraz drugi podobny budynek na wysokich filarach. Jego podcienie stanowiły przedłużenie placu, a zarazem jedyne schronienie przed słońcem lub deszczem. Zgromadzono w tym miejscu ponad tysiąc osób. Siedzieli oni w grupach, sklejając jakieś papierowe elementy.
 
Dalej przy murze stało było betonowe koryto do mycia, które widziałem już rano. Stanąłem przy głównej bramie. Tu – kolejna kontrola. Z daleka zobaczyłem wyrastające spośród tajskiej masy niewielkie grupy osób różnych nacji, a wśród nich również białasów. Podciągnąłem łańcuchy, które nieźle już obtarły mi ścięgna, po czym ruszyłem do wnętrza miejsca przypominającego zatłoczone gorące terrarium. Średniego wzrostu biały gość wraz z drugim, wyższym i młodszym, stanął wprost przede mną.
 
– mate? Where are you from? – zapytał starszy.

Steve:
Angol w średnim wieku, który kiedyś był zawodowym nurkiem. Pływał wraz z ekipą poszukującą wraków głównie na Pacyfiku i Oceanie Indyjskim. Kilka razy nawet udało im się znaleźć zatopione żaglowce Kompanii Wschodnioindyjskiej, a jeden, nad którym pracowali, znajdował się w Zatoce Tajskiej. Tak oto zaczęła się przygoda Stevena z Tajlandią. Po kilku latach, gdy stracił pracę, postanowił zostać w Bangkoku i zająć się drobnymi interesami. W ten sposób wplątał się w narkotyki. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Został wystawiony przez jakiegoś tajskiego wspólnika i trafił tu kilka miesięcy temu.

Peter:
Australijczyk młodszy ode mnie o jakieś pięć lat. Jego słabością była heroina. Uzależnienie sprowadziło go na ścieżkę prowadzącą do hotelu w Bangkoku. Miał tu odebrać kilkaset gram, zapakowane w prezerwatywy, wprost do połknięcia i przewiezienia do Australii. Gdy zaczął się przygotowywać, do pokoju wpadła policja i jego bilet powrotny został na jakiś czas unieważniony…

Pokazali mi swoje miejsce. Tuż przy jednym z filarów kilka zbitych desek służyło za stół. Siedziało tu około dziesięciu białych. Dalej Chińczycy, Nigeryjczycy, Pakistańczycy… tworzący małe punkty wśród wszędobylskich Tajów koczujących głównie w grupach przy jakiejś ręcznej pracy: sklejaniu torebek lub papierowych kwiatów.

Wśród białych panowała raczej grobowa atmosfera. Nikt też specjalnie się nie wysilał, by się przywitać lub zaprosić, żebym z nimi usiadł. Widać jednak było, że są zainteresowani nowo przybyłym i z czasem, od słowa do słowa, zacząłem z nimi rozmawiać. Wkrótce poznałem całą załogę tej osobliwej tratwy. Po prawej siedział Żyd o imieniu Nissan. Jego pociągłą twarz wyróżniały wiecznie wykrzywione w niesmaku usta.

Nissan:
Koleżka w średnim wieku. Mieszkał w Izrćlu, choć ciągle podróżował, głównie w miejsca takie, jak Ibiza. Tym razem zmierzał na Koh Samui i dalej Koh Pha Ngan, gdzie zamierzał się dobrze bawić podczas Full Moon Party. Traf chciał, że w jego piance do golenia zamiast kremu głupi skaner znalazł tabletki, które okazały się być ecstasy… Od tamtej pory jego świat runął. Siedział w tym miejscu już ponad rok czekając na wyrok, a z jego ust można było usłyszeć tylko przepełnione pesymizmem narzekanie.

Za nim siedział Alan, skoncentrowany całkowicie na małej puszce sardynek, którą mieszał w misce z brudnym ryżem. Jak się później dowiedziałem, ten rarytas dostał podczas wizyty swojego konsula.

Alan:
Nie wiadomo do końca, skąd się wziął. Wszelkie znaki wskazywały, że jest Anglikiem urodzonym w Manchesterze. Podobno wiele lat spędził w Amsterdamie prowadząc bujne życie, na co wskazywał opłakany stan jego uzębienia. A później przyszły chude lata i Alan zdecydował się przyjąć zaproponowaną mu robotę. Jego zadaniem było przewieźć z Amsterdamu 10 000 pigułek ecstasy i zostawić je w Bangkoku. Pigułki były sprytnie wszyte na całej długości jego spodni. Wszystko było dograne do ostatnich szczegółów przez jego zleceniodawców. Plan zaczął się sypać, gdy Alan dotarł na Don Muang – lotniska w Bangkoku. W czasie oczekiwania na bagaż wszystko zaczęło mu się wydawać podejrzane. Jego walizka powinna już być, tymczasem z taśmy ciągle nic nie wyjeżdżało. W końcu postanowił  ją porzucić, by tylko wydostać się z lotniska. Było już późne popołudnie. Alan wsiadł do taksówki i pokazał kierowcy adres hotelu, gdzie miał się zatrzymać. Już na miejscu spotkała go następna niemiła niespodzianka. Okazało się, że wszystkie pokoje są zarezerwowane. Paranoja zaczęła przybierać na sile, gdy przy próbie zatelefonowania pod numer umówionego odbiorcy nikt nie podniósł słuchawki. Tego było już za wiele. Alan musiał podjąć specjalne środki zapobiegawcze. Postanowił rozwiązać problem nie szukając innego hotelu czy ponawiając telefony, ale wstępując do pobliskiego baru. Tam po kilku głębszych uspokoił skołatane nerwy, a nawet zaczął się dobrze czuć. Wdał się w rozmowę z parą siedzących obok, mówiących po angielsku Tajów i już po chwili dobrze się bawił wśród wielu miłych ludzi, zupełnie zapominając o czekających interesach. A nawet więcej – zdecydował, że należy uczcić ten moment czymś specjalnym, po czym wyciągnął ze swych magicznych spodni trochę piguł. Po kilku godzinach pląsał już po nocnym Bangkoku, oczywiście bez koszulki, bo atmosfera była naprawdę gorąca i rozluźniająca. Nie spodobało się to jednemu z policjantów, jako że w Tajlandii takie obnażanie się w miejscach publicznych nie jest mile widziane. Gdy podszedł do Alana, by mu zwrócić uwagę, ten natychmiast przypomniał sobie o spodniach pełnych piguł. Przez głowę przebiegł przerażający impuls, a nogi same zaczęły uciekać. Zaczął się pościg i po chwili Alan był już na posterunku, gdzie odkryto całą tajemniczą zawartość jego spodni. Na pytanie, skąd to wziął, bez namysłu odpowiedział, że przywiózł towar z Holandii. A to oznaczało import! Teraz Alan miał już inne problemy, związane bardziej z tym, skąd tu wziąć nową puszkę sardynek, niż z wyborem hotelu…

Wśród Tajów zapanowało niesamowite ożywienie, gdy na plac wjechał wózek wypchany dużymi kotłami. Tłum rzucił się w tym kierunku, otaczając miejsce, gdzie je wyładowano. Kilku strażników wraz z funkcyjnymi raz po raz okładało razami mniej pokornych. Nissan spojrzał na mnie i przez zaciśnięte zęby wycedził:

– Shit food came already.

Peter podał mi jakąś miskę, rzucając:

– Help yourself.

Wszyscy ruszyli w stronę pokarmu…

Tego samego dnia poznałem jeszcze miejsce, gdzie mogłem za kilka paczek fajek zorganizować sobie locker (zamykaną szafeczkę) wielkości pudełka na buty. A na koniec wręczono mi brązowy drelich z dużym nadrukiem z cyframi, który miałem nosić na co dzień. Około 14.30 zaczął się kolejny apel, po czym długie kolumny znów ruszyły na górę. To miejsce różniło się od klatek z bloku przyjęć brakiem drewnianych półpięter, przez co wydało się mniej klaustrofobiczne. Niemniej jednak w każdej celi było ponad 50 osób. Panował totalny ścisk i by dostać miejsce leżące, musiałem obiecać jednemu z Tajów siedem paczek papierosów. W załatwieniu sprawy pomógł mi Irańczyk o imieniu Reza.

Reza:
Zaraz po rewolucji islamskiej uciekł z Iranu, by zakotwiczyć wreszcie w Tokio. Tam żył sobie spokojnie i pracował, aż do dnia, gdy postanowił odwiedzić kumpla w Bangkoku. Spotkali się na lotnisku, z którego kolega zabrał go do miasta. Pech chciał, że znajomy Rezy dorabiał sobie, sprzedając marijuanę. Tego dnia miał jakąś umówioną transakcję. Wymiana miała się odbyć gdzieś po drodze na lotnisko, więc postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Wracając z lotniska, zatrzymał się przed pewnym domem i poprosił Rezę, by zaczekał na niego chwilę. Po chwili wyszedł z domu, ale już w kajdankach, a następną aresztowaną osobą był właśnie Reza. Podczas rozprawy kolega Rezy przyjął całą winę na siebie, zeznając, iż jego towarzysz nie miał o niczym pojęcia. Nie zaważyło to jednak na wyroku. Obaj zostali skazani…

Leżałem na szarym kocu zakupionym wraz z miejscem do spania. Miało ono jakieś 50 centymetrów szerokości, które oddzielały mnie od innych osobników. Po jednej stronie był Reza, po drugiej jakiś Taj. W klatce znajdowało się w sumie 53 Tajów. Jeśli chodzi o obcokrajowców, to oprócz mnie i Rezy było tu też dwóch Nigeryjczyków: Alhagule i Samuel. Obaj aresztowani za kokainę. Reszta podobnych do mnie przybyszów była rozsiana pośród innych klatek. Takie były zasady. W jednej klatce nie mogło być nas za dużo. Starano się nas za wszelką cenę dopasować do tego systemu, przerabiając na wzór usłużnych i godzących się na wszystko Tajów. Indoktrynacja w tym miejscu miała jeden cel – zrobić z człowieka kolejną kurę hodowlaną siedzącą cicho w klatce jak najtańszym kosztem, a w dzień wykonującą niewolniczą pracę, na której mogło zarabiać więzienie. Tajowie za codzienne osiem godzin różnych ręcznych prac dostawali raz w tygodniu  Dan 9 to przedostatnia sekcja w więzieniu Bombatjedno gotowane jajko oraz chińską zupkę – nazywaną tu „mama”. Z nami było trudniej. Buntowaliśmy się wspólnie za każdym razem, gdy próbowano nas zmusić do pracy. Nie było więc szans, by zamknęli do karceru naraz ponad 20 osób z zagranicy.

Poza tym zostawały jeszcze ambasady, których władze więzienia trochę się obawiały. Co prawda zazwyczaj dyplomaci twierdzili, że nie mogą nic poradzić na notoryczne łamanie praw człowieka. Ignorowanie nas i naszych problemów było naturalne. W końcu byliśmy przestępcami, a ambasada zajmuje się podtrzymywaniem dobrych kontaktów między krajami, nie toczeniem wojny o kolejnych dealerów czy narkomanów. Zawsze jednak jakoś interweniuje. A to wiąże się z dodatkowymi problemami w więziennej biurokracji.

W klatce panował nieznośny zaduch. Mijały kolejne godziny. Z nadejściem nocy do świateł wiecznie jarzących się świetlówek zaczęły lgnąć gekony. Te małe jaszczurki polowały na wszechobecne tu komary i inne równie liczne owady. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem swoiste łowy. Niektórzy z Tajów czatowali przy świetle, trzymając w rękach powiązane ze sobą pęki małych gumek recepturek. Jeden z nich właśnie naciągnął solidnie gumę i wystrzelił, trafiając prosto w małą jaszczurkę. Ta odpadła od ściany, spadając drętwo na ziemię.

– Oni je jedzą – powiedział leżący obok Reza.

Kolejne dni minęły na powolnym poznawaniu otoczenia i próbach przystosowania się do panujących tu zasad.
 Wszystko wydawało się jednym wielkim niekończącym się koszmarem.
Najgorzej było ze zdobyciem jedzenia. Okazało się, że można załatwić coś w miarę normalnego, różniącego się od tych ostrych pomyj wydawanych dwa razy dziennie. Ale na to potrzebne były pieniądze. Tych zaś w ogóle nie miałem. Wszystko zabrano mi na policji, łącznie z większością rzeczy, jak aparat czy telefon.
 Podczas kolejnych wizyt ambasady dowiedziałem się, że niewiele z tego udało się odzyskać. Pan konsul odebrał mój paszport i prawie pusty plecak. Nie było sensu drążyć tematu. Wiadomo – ukradli, co się dało, tak było tu wszędzie.

Tymczasem musiałem czekać na pierwszą wizytę ambasadora, by poprosić o jakieś pieniądze. Minęły już prawie dwa tygodnie od mojego przybycia. Siedziałem jak co dzień obok tratwy, rozmawiając z Jhonem i Japończykiem Tattoo. Jhon był Anglikiem od wielu lat mieszkającym w Tajlandii. Miał swój własny dom na Koh Samui i zajmował się głównie nieruchomościami. Miał też słabość do dragów, od czasu do czasu lubił wciągnąć to czy owo, a dodatkowo zdarzało mu się pośredniczyć w różnych mało legalnych transakcjach.

Pechowym okazał się interes zaproponowany jednemu z jego znajomych – Toniemu. Chodziło o przewiezienie pół kilograma heroiny z Chiang Mai do Bangkoku. Tony zawalił sprawę swoją skłonnością do alkoholu. Upił się po drodze i zasnął na tylnym siedzeniu autobusu. Obudzili go policjanci, których wezwał kierowca, nie mogąc pozbyć się śpiocha, gdy już dojechał na ostatni przystanek. Tony wybudził się ze snu, a na widok mundurowych natychmiast wpadł w panikę i ruszył do ucieczki. Niestety bezskutecznie. Znaleziono przy nim heroinę i wylądował na policji. W trakcie przesłuchań opowiedział o Jhonie jako o osobie, która mu wszystko zleciła. Podał jego adres i dane. Następnego dnia policja wtargnęła do domu na Koh Samui. Tajska dziewczyna Jhona, będąca z nim w ciąży, miała szczęście, że tego dnia pojechała odwiedzić rodziców. Inaczej skończyłaby również w więzieniu. To była całkiem normalna procedura w tajskim systemie sprawiedliwości. Często zdarzało się, że aresztowano i skazywano całe rodziny, gdy ktoś z domowników miał coś wspólnego z narkotykami. Los dzieci urodzonych w więzieniu też nie należał do zbyt ciekawych. Matka mogła je mieć przy sobie tylko do drugiego roku życia. Później oddawano je rodzinie, a jeśli żadnej nie było, co zdarzało się często, zabierano je do sierocińca. Wyroki za narkotyki oznaczały w najlepszym wypadku wiele lat wiezienia. Szanse, by dziecko mogło jeszcze kiedykolwiek zobaczyć swoją matkę, były więc marne.

Nie mieściło mi się w głowie, że coś takiego jest możliwe w kraju uważającym się za religijny i szczycącym się przestrzeganiem zasad wynikających z nauk Buddy.

Wracając zaś do Jhona, to oczywiście po tym wydarzeniu i wylądowaniu w Bombat, nie był on specjalnym „fanem” swojego wspólnika Toniego. Ten znajdował się na szczęście w innym bloku, więc nie widywali się za często lub w ogóle.

Tattoo natomiast był heroinistą. Któregoś dnia szprycował się z kumplem w miejscu, które wynajmował. Coś musiało być nie tak z towarem lub tamten po prostu przedawkował. Jakkolwiek było, skończyło się śmiercią kolegi. Spanikowany Tattoo, nie bardzo wiedząc, co robić, zadzwonił natychmiast na pogotowie. Karetka przyjechała, by stwierdzić zgon, a towarzysząca jej policja aresztowała Tattoo. Dostał rok za morderstwo oraz 25 lat za posiadanie heroiny.

Naszą rozmowę przerwały dziwnie znajome słowa wypowiadane przez głośniki: „Miczul Polle ma yem ya satantud”. Miczul Polle było tajską transformacją mojego imienia i nazwiska, a reszta oznaczała wizytę kogoś z ambasady.
Oceń ten artykuł
(0 głosów)