A+ A A-

KIKU RUTY

Nie pamiętam, jak mówiliśmy na wałki, z wystającymi, powtykanymi w nie pręcikami, ale metalowe krążki z otworami nazywaliśmy płytami. W rezultacie oba te przedmioty były medium muzyki, choć nie były to instrumenty. Dzieciaki łatwo dosyć doprowadziły owe przedmioty do ruiny. Nastała era bakielitowych płyt i patefonu.

Aż trudno uwierzyć, że funkcjonowały wtedy równolegle urządzenia mechaniczne i elektryczne. Istniał patefon na prąd, co nie wykluczało istnienia mechanicznych urządzeń do odtwarzanie dźwięków. Klasyczny przykład to dźwięki zegarów, dzwonki i kuranty. Dziś już całkowicie wyparte przez elektronikę. Ideą tamtych czasów było wierne naśladownictwo natury. Poszukiwanie  instrumentu naśladującego ludzki głos to była idea fiksa naszych poprzedników i przodków. W nawiązaniu do tradycji i na nas musiało zstąpić to owładnięcie. A że każdy posiadł jakiś defekt, spływało ono we fragmentach w różne okoliczności. Natchnienie jako źródło idei wydało się kierunkiem, w którym warto było ruszyć. Nową nadzieję dawała elektryczność, ostatecznie wypierając akustyczne dźwięki. Powstały brzmienia, nie mające nic wspólnego z naturą, tworzące inne i nowe środowisko dźwięku. Po jakimś jednak czasie stało się ono równie naturalne w miarę rozwoju technologii. Głównie za sprawą magii jak również koncepcji odległych od niej, jak dzień od nocy. Wierzono bowiem w tamtych czasach w siłę intelektu i umysłowe moce, tkwiące w ilości informacji, jaką można sobie przyswoić w jakim czasie. Chodzi bowiem o moment, w którym jaźń osiąga świadomość. Zobaczymy wtedy, że można coś czynić bezwiednie, umiejąc rzeczy nienauczone. Śpiewanie do wtóru i klaskanie do tańca to najprostsze doznania transcendencji. I choć tańczono przy patefonach i początkowo przy muzyce z radia, to ostatecznie radio wyparło taniec z obszaru swego oddziaływania. Ostatecznie intencja była dobra.
Chodzi o tak zwane szczekaczki, z założenia mające za zadanie kierować życiem społecznym. Nie można było tego wyłączyć, skutkiem czego po zakończeniu audycji z głośników wydobywał się szum i bulgot. Miało to podobno działać usypiająco, wywoływało jednak nerwice i psychozy, nawet u nieobdarzonych wrażliwością na dźwięki i ich interferencje. Łatwo było przewidzieć szkodliwość takiego eksperymentu, pamiętając o tym, że wszystko jest zestrojone z szumem morza. Element wody daje w ten sposób wystarczające świadectwo o sobie. Badania poszły jednak w stronę magnetyzmu, najpierw zwierzęcego, a potem skierowanego na promieniowanie pierwiastków. Każdy kryształ ma własną falę, na jakiej może nadawać informacje o sobie. Człowiek jest w stanie się dostroić tylko do czegoś sobie znanego. Tak ma zbudowane zmysły. Gdy odwoła się do poznania pozazmysłowego, najpierw popada w mistycyzm, zanim przypomni sobie o roli intelektu. Podobnie może pomyśleć, że coś jest związane z konkretnie jakimś zmysłem, podczas gdy tymczasem działa to niewidzialnie na inny. Po jakimś czasie działania szczekaczek dotarło do jakiejś wyższej świadomości, że radio to jednak lepszy wynalazek.

Z historii rock’n’rolla znany jest epizod, gdy radio służy na scenie za wzmacniacz [por. Bernolak Boogie]. I choć to rekwizyt, stanowi poniekąd element instrumentu, przetwarzając dźwięk z akustyki w elektrykę. Dodatkowo jest własnością muzyka, co czyni muzykę niezależną od fanaberii dyrektorów i dyrygentów. Wygnana ze sceny, tytułem eksperymentu trafiła w plenery niezwyczajne podobnej sytuacji. Pamiętamy momenty z historii sound-systemu, kiedy występ postrzegany był jako lądowanie ufo albo inwazja kosmitów. Okres, kiedy ten powszechny odfruw wart jest odrębnej refleksji, dokumentacji i słów paru komentarza, zasługuje na zwrócenie uwagi z racji synchroniczności zjawisk dochodzących do głosu. Z jednej strony wędrująca scena z drugiej publiczność, wędrująca z miejsca na miejsce, z festiwalu na festiwal.

Cały ten ruch i zamieszanie staje się źródłem natchnienia dla nowych określeń i pojęć oraz nieznanych uprzednio czynności. Łatwiej i prościej, do pewnego momentu, posługiwać się znaną sobie techniką i technologią. Coraz mniej jednak powstaje rękopisów. Poczta też już elektroniczna, choć mało kto użyje słowa wirtualna. Co niedawno jeszcze wyznaczało naturę komunikacji, w nowej epoce może już być tylko ekstrawagancją, ograniczoną do rozmiarów niszowej enklawy. Choć wyobrażam sobie, że przy odpowiedniej transmisji radio może zabrzmieć ze sceny jak prawdziwe radio. Widziałem w tej roli patefon i jest to odlot, jakiego trudno się było spodziewać. Warto przecież pamiętać, że patefon nie ma regulowanej głośności dźwięku. Na instrumentach można grać głośniej i ciszej, a na patefonie nijak. I żadna elektronika nie zastąpi patefonu. Co ciekawe to także elektryczne instrumenty weszły do kanonu klasycznych brzmień. Odchodzi się jednak od podkreślania związków z elektryką, mówiąc po prostu – trąbka lub – skrzypce, wiadomo, że elektryczne, bo jakież inne? Ostatecznie fusion ma i to znaczenie, że określa połączenie nowoczesności z klasyką. Jak to ma miejsce u Milesa Davisa w albumie Agartha – Pangaea. Chcąc podkreślić wagę projektu pamiętamy, że nagrania umieszczone na czterech płytach powstawały jednego dnia. Taka eksplozja talentu była w tamtych czasach niemożliwa. Mówimy wszak o początkach transu, jazzu, psychodelii i magicznego realizmu w literaturze Karaibów. Alejo Carpentier przenosi granice Europy poza krańce świata. To pierwsza taka ekspansja zwrotna kultury od czasów Kolumba. Pierwszy krok w poszukiwaniu korzeni, za jakimi wędrują potrzeby natury. Jak w takich momentach pamiętać o gadżetach, nawet tak ważnych swego czasu jak radio i szczekaczki. Radiofonizacja – było takie określenie w historii dziejów, związane początkowo z elektryfikacją miast i wsi. O koloniach nikt jeszcze wtedy nie myślał, choć była to już oczywistość, taka jak później komórki. Ten paradoks ukazuje praktykę teorii nieoznaczoności. Właściwie dzieje się ona poza świadomością, powodując przeskok z orbity na orbitę. Bo jeśli nawet ktoś nie słyszał nigdy Kryzysu, to słysząc Kryzys Socjalizmu rozpozna, że gra to Kryzys. Debiutancka płyta po ćwierćwieczu to zaiste porażająca wizja. A jeśli inaczej to już niemożliwe? Globalna wioska, choć nieskończona w swych możliwościach, to ograniczona liczbą związków z rzeczywistością.

Realizm magiczny zawiera w sobie różne fantazje na ten temat. Naukowe i nie mające z nauką nic wspólnego, paranaukowe oraz imitujące naukę w którejś z jej form. Wykładowi dobrze robi ilustracja. Choćby symboliczna.
Wizerunek radia na okładce płyty Rastastacja pełni podobną funkcję co schemat czy napis, wzór jakiś, zaczerpnięty nie wiedzieć skąd. Levi-Strauss mówi na to arabeski, choć formy te zdają się być bliższe mandali. W epoce modernizmu stanowiły one przedmiot nauk tajemnych, niedostępnych wiedzy akademików. Istniały, owszem, szkoły pisania ikon, ale nie były tak pomocne w walce z analfabetyzmem, jak szkoły sztuk walki. Choćby z racji innego kształtu liter. Nie przypadkiem na inną orbitę komunikacji wskoczyły cyfry i numery. Jeszcze niedawno wyobrażano sobie, że to one właśnie stworzą nowy język, niezależny od mowy. Wybrano jednak system dwójkowy nie dziesiętny. Trójka przypomina w nim bardziej sygnał Save Our Souls niż ustanawia jakiś nowy porządek. Wynalezienie tunera, zastępującego kamerton, to kolejny szok kulturowy. Muzyk przestaje się zastanawiać, co z czym współbrzmi i stroi, mierząc wzrokiem rozpiętości sinusoid.
Nigdy dotąd nauka nie miała argumentu, że muzyka może być widoczna. Że muzyka może powstawać za pośrednictwem wzroku. W czasach magii i tajemnych nauk próbowano wiązać to jakoś z kolorami, ze skutkiem jednak mizernym. Teraz stanowią one zaledwie barwny dodatek do istotnego dźwięku, na dodatek ograniczony liczbą odcieni i natężenia. Czy ktoś by przypuścił kiedykolwiek, że sinusoida poszerzy naszą percepcję i świadomość, odmieni nasze zmysły i ukieruje wiedzę na odpowiednie tory? Nie śnił o tym żaden filozof, przynajmniej do tej pory, gdy na horyzont nie zawitała etnozofia. Nie przynosi ona wprawdzie porządku ostatecznych ustaleń, niemniej pozostając w domenie metafizyki, czyni rzeczy niewidzialne możliwymi do opowiedzenia. Gdy historia traci oralny charakter, pieśń staje się osobą, mogącą przenieść znacznie więcej, niż zawierają to słowa i tekst, choć ich rola jest nie bez znaczenia. Mając do dyspozycji nadmiar rekwizytów, wiele z nich wykluczamy automatycznie. Trudno być wyznawcą każdej drobiny, choćby nie wiem jaki zawarła potencjał. Rezonans to największa tajemnica muzyki, jakiej nikt jeszcze nie rozwiązał. Bo nie wiadomo, jak co zabrzmi, jak zadźwięczy i jęknie. Przerażająco czy pięknie? Ważne, że prawdziwie. Ma to bowiem muzyka w sobie, że daje się odkrywać w kółko i na okrągło od początku, mimo niezliczoności istniejących wątków. Fajnie by było parę wpisać w jakąś strukturę, ale póki co, nie bardzo mi się to udaje.

Artykuł z 37 numeru Gazety Konopnej SPLIFF

@udioMara

Oceń ten artykuł
(0 głosów)