A+ A A-

TERAZ TUTAJ GDZIEŚ I KIEDYŚ

Jesteśmy na koncercie w Schronisku na Białołęce. I choć nazywają ją też Chatą Trapera – niewiele to zmienia. Podobnie, gdy mówią, że to Tarchomin. Bo gdy ktoś pomyśli, że to Warszawa – na jedno wychodzi. Mnie samemu miejsce to przypomina Brzezinkę, gdzie nocą przychodziliśmy z Ostrowiny na posiłek.
 
To właśnie tam nauczyłem się przyrządzać grzyby z warzywami, podobnie jak w Ostrowinie nauczyłem się przygotowywać warzywa do jedzenia. Dieta właściwa i odpowiednia stanowiła kiedyś moje hobby. Potem dopiero doszedłem do tego, że chodzi raczej o to, by nie być głodnym. I okazało się, że eliminacja różnych elementów dość skutecznie oddala to uczucie. Na początku sól i cukier najtrudniej wykluczyć. Pomaga hasło – biała śmierć. Ale nie na długo. Po okresie nałogowego głodu i różnych reakcjach ciała, będących syndromem potrzeb na owe podstawowe środki spożywcze, odkryłem, że istnieje czarna sól kamienna. Skoro kamienna i czarna1, to musi być dobra. Więc gdy spróbowałem, zacząłem wyznawać zasadę, że sól ogólnie jest dobra, zależy tylko jaka. Osobiście uważam, że czarna, że najpierw trzeba się odzwyczaić od białej. Z cukrem było podobnie. Gdy pierwszy raz spróbowałem demarara, podobnego w kolorze do marmite, wiedziałem już na resztę życia, że to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Nie była to wprawdzie czysta czarność, tylko jak ciemna, brązowa marmolada, której zapach można było potem poczuć w woni rumu i odkryć w nim aromat ślazowych cukierków, zapomnianych od dzieciństwa. Później dowiedziałem się, że istnieje roślina, której liście służą do słodzenia. W Polsce nie do kupienia i najprawdopodobniej zakazana, o co skrupulatnie dba buraczane lobby. Inne suplementy [uzupełnienie, dopełnienie, dodatek] diety traktowane są podobnie.

Drzewo nazywa się stevia, pochodzi z Uralu, a jego liście mają zero kalorii, zero karbohydratów [węglowodanów], zero glycemic index i zero chemikalsów. Robi się z nich ekstrakt i miesza się go z Inulin Fiber (FOS), podając potem do słodzenia napojów i potraw.

Wyobraziłem sobie miejsce, gdzie na barze leży stevia w małych zielonych torebeczkach, a do palenia podaje się bidi, takie cygaretki sporządzane z liści eukaliptusa, u nas obłożone akcyzą tytoniową, w związku z czym albo bardzo drogie, albo pochodzące z przemytu oraz skręty ziołowe, choćby z podbiału czy werbeny, ze szczyptą korzenia żeńszenia czy wetiwerii. Tym sposobem lada baru sama w sobie pełniłaby funkcje edukacyjne. Nawet gdyby ktoś się upierał przy chęci posłodzenia cukrem czy potrzebie zapalenia papierosa, zawsze można zaproponować jakiś inny, alternatywny słodzik, poczynając od miodu a kończąc na rumie, zahaczając o demarara i kandyzowany cukier. Można bowiem domniemywać, że stan wiedzy na ten temat jest tu znikomy, podwójna zatem jest edukacyjna wartość takiej lady i jej rola nie ogranicza się do tego, co widoczne. Wiadomo, że pachula wywołuje torsje i sto lat temu, wymieszana z eterem, stosowana była jako środek na wymioty. Więc gdyby na barze znalazły się przypadkiem naczynko aromatyczne, kadzielnica i podstawka do trociczek, to każdy z gości mógłby mieć przy sobie własną sferę oryginalnych woni. Takie środowisko samo prowadzi selekcję nowowstępujących. Są tacy, co już po pierwszym wdechu wolą się oddalić i tacy, których to nachodzi po pierwszym papierosie. A ponieważ, jak wiemy, poznanie toczy się dwutorowo, stąd woń i zapach, tworzące atmosferę aurę i klimat miejsca, niejednego mogą odrzucić na zewnątrz. Tam ognisko, studnia i kuchnia. Jakby wszystko urządzone było według tego samego planu. Brakuje tylko strumienia za palisadą i grobli czy wodospadu jako łazienki. Gdyby wjechać tu w nocy, można by odnieść wrażenie, że trafiło się do Forest Row w Glocestershire (Sussex) w Anglii.

Tymczasem jesteśmy w Warszawie. Co z tego, że suburbia. Dobrze, że nie fawela, za jaką jeszcze niedawno uchodziła ta dzielnica. Ważne, że europejska stolica. Chwila od centrum najmniejsza, gdzie można spotkać takie miejsce i gdzie osobną edukacyjną funkcję pełnią spotkania i koncerty.

Wtedy wystąpił zespół Reliewers. Pisze się relievers a czyta... różnie. Jedni mówią ri–laj–wers, rozumiejąc to jako misję i przesłanie formacji. Bo zaiste wspaniałe wersety dobiegają ze sceny. Żadnego nie przytoczę z wiadomych powodów, ale żadna strata, był to bowiem koncert debiutanta. Inni mówią re–li–wers, bez świadomości, że już kiedyś popełniono błąd podobny, odczytują słowo tabot jako tarot. Jak to się stało, że słowo Etiopia czytano jako Abisynia trudno sobie wyobrazić. Tym razem er zamienione w be tylko pogłębia znaczenie nazwy, tłumaczyć ją można wtedy bowiem jako wyznawcy. Jest w niej też echo słowa revival. Gdy czytamy je jako ri–waj–wel – brzmi podobnie. Gdy mówimy re–wi–wal – stajemy przed murem języka, przed ścianą, oddzielającą głos od języka i język od myśli. Przypomina to warunki studyjne i do takich nawiązywał występ. Stojąc na zewnątrz, bliżej kuchni niż ogniska, poczułem, jak przede mną czas się otwierał. To już nie była wioska za miastem, tylko całkiem odrębna cywilizacja, prosząca się o wpis w algorytm partytury simfonia mundi jako musica mundana, co dziś tłumaczymy jako muzyka świata / World Music. Naturalna tajemnica unosząca się w powietrzu. Sprawiły to dźwięki, które w pierwszym momencie sprawiały wrażenie, jakby ktoś puścił winyl z nagraniem IzrćI I99I, tylko nieco szybciej. Cała Chata Trapera brzmiała jak jeden sound–system i miało się wrażenie, jakby człowiek był we wnętrzu dźwięku. I gdyby nie płomienie z ogniska i dym, snujący się znad rusztu, nie wiadomo, jak by się zakończył ten lot ku dawnym czasom. Dość na tym, że spotkaniowa impreza stała się okazją do wymienienia wzajemnych pozytywnych wrażeń i sugestii oraz pamiętania o sobie, jak tego uczył Georgiades.

Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Więcej w tej kategorii: « TERAZ MIŁOŚć ARCHIWARIA »