A+ A A-

Ale czy marihuana jest z konopi?

„Na pewno trzeba walczyć z marihuaną. Ale czy marihuana jest z konopi? Chyba nie ??? (he, he) Nie wiem jak pan łączy marihuanę z konopiami, w każdym razie - na pewno z narkomanią trzeba walczyć!” Wszyscy znamy ten żenujący cytat. Co więcej – nie trzeba być ani użytkownikiem konopi, ani w ogóle osobą lepiej zorientowaną w temacie nielegalnych używek, by rozumieć komizm tego nieporadnego kwilenia – niewiedza byłego Premiera w tej kwestii jest zarówno oczywista, jak i fundamentalna.

Kiedy jednak już przestajemy się śmiać, po drugim, piątym, dziesiątym odtworzeniu komicznego urywka na tubce zaczynamy uświadamiać sobie fakty znacznie mniej wesołe. Te kompromitujące bzdury wypowiada przecież doktor prawa, a jednocześnie symboliczny reprezentant całego aparatu państwowego. Bez zająknięcia plecie przed kamerami piramidalne bzdury, swoją ignorancję maskując nonszalancką pewnością siebie graniczącą z bufonadą. Każdy użytkownik zakazanych przez państwowego dozorcę używek powinien sobie uświadomić, że tego ogromu niewiedzy nie da się sprowadzić do anegdotki – on znajduje bezpośrednie przedłużenie w codziennej praktyce – w trzepanych kieszeniach, w karierach przekreślanych za przysłowiową lufkę, we wszechwładzy wąsa w mundurze. „W każdym razie – z narkomanią trzeba walczyć”. He, he, he.

Przerażającą potęgę niewiedzy – zarówno powszechnej, jak i tej demonstrowanej na najwyższych stanowiskach – walczący o nową politykę narkotykową uświadomili sobie już dawno. Wydaje się, że pozytywistyczna praca u podstaw prędzej czy później przyniesie lepsze rezultaty niż najbardziej efektowne akcje, manifestacje, pochody. Do arsenału małych kroczków przybliżających do upragnionej pełnej dekryminalizacji należą też konopne wyjścia z szafy celebrytów. Kiedy przyjdzie dzień w którym Edyta Górniak poda spliffka Małyszowi – legalizacja będzie blisko.

Z tych mechanizmów doskonale zdaje sobie sprawę Kamil Sipowicz. Chociaż sam poniekąd ociera się o celebrycki światek, samo spalenie przez niego publicznie jointa nie będzie miało specjalnego efektu – mąż Kory zdaje się bowiem pełnić funkcję bezpiecznego dziwadła, „dyżurnego hipisa”, którego także potrzebują mass media. Z punktu widzenia dążeń legalizacyjnych znacznie lepszym pożytkiem ze znanego nazwiska było napisanie popularnej książki przybliżającej historie użycia i represjonowania konopi, rodzaj przewodnika z cyklu 'for dummies'.

Marketingowym strzałem w dziesiątkę było pożyczenie sobie od byłego premiera jego słynnej frazy –  wielki tytuł „Czy marihuana jest z konopi?” od razu przykuwa uwagę i w gruncie rzeczy daje wyobrażenie o popularnym charakterze publikacji. Tak by się przynajmniej mogło dziać, gdyby książka doczekała się szerokiej dystrybucji i zdobiła wystawy empików. Czy na promocję nie mógł sobie pozwolić skromny wydawca, czy zawiedli partnerzy prasowi, czy w końcu – jednak! - tematyka jest wciąż zbyt odważna – grunt, że dziełko Sipowicza wciąż najłatwiej kupić przez internet, chociaż - jak najbardziej – pojawia się w księgarniach.

Kiedy jednak uporamy się już z problemem dostępu, do naszych rąk trafia wcale nieźle wydany album – twarda oprawa, kolorowe ilustracje, bez mała trzysta szytych stron na kredowym papierze -  miód!(jeśli przymknąć oko na nieco sztampowy Wielki Listek na okładce).

Po króciutkim zaangażowanym wstępie Sipowicz od razu przechodzi do rzeczy – zaczyna od podsumowania znaczenia relacji świata ludzi i roślin psychoaktywnych, mocno podpierając się Eliadem, ale także kontrowersyjnym McKenną, którego jednak traktuje z pewnym dystansem. Po obowiązkowym rozdziale dotyczącym podstawowych biologicznych faktów o naszej zielonej ulubienicy zaczyna się właściwa treść książki – historyczny i geograficzny przekrój przez wszystkie kultury używające różnych postaci konopi.

I tu zaczyna się podstawowy problem tej książki, problem wynikający jednak z jednej z jej największych zalet. Ilość materiału do opracowania jest oczywiście ogromna i niemożliwa do opracowania w  ramach jednej pozycji, w dodatku o charakterze raczej popularnym – konieczne jest pominięcie pewnych kwestii i potraktowanie innych pobieżnie. Sipowicz na pewno zdaje sobie z tego sprawę, jednocześnie jednak jego książka sprawia wrażenie, że nie do końca umiał rozstać się z niektórymi tematami, słowem – ogromna ilość wątków zdaje się tu gonić jeden za drugim, czasami traktowanych irytująco pobieżnie, czasami rozwleczonych ponad miarę.

Sytuacji nie ułatwia także inna sprawa, znowu – poniekąd stanowiąca zaletę książki. Autor wykorzystuje wielką ilość materiałów źródłowych, cytuje naprawdę długie ustępy tekstów – na przykład w rozdziałach u zastosowaniach konopi u Słowian, gdy przywołuje akapit za akapitem znakomitej Sary Benetowej. Przytaczane materiały stanowią oczywiście cenne źródła, czasem są to jednak tylko błahe ciekawostki, czy kurioza – świetnie udokumentowana jest np. prasowa nagonka z lat trzydziestych, ale czy naprawdę musimy czytać artykuł „Zabił po marihuanie” w całości ( ponad 8 stron)? Inny przykład – literaturoznawcza pasja autora wydaje się nie do ujarzmienia i w efekcie otrzymujemy „Pijany parostatek” Rimbauda w całości, w dodatku uzupełniony dwoma portretami poety, choć o (implikowanym?) wpływie haszyszowego upojenia na przedstawienie zerwanego statku równie dobrze mogłoby zaświadczyć parę dobrze dobranych strof.

Podobna klęska urodzaju ma miejsce w przypadku materiałów ikonograficznych – dobry papier i przyzwoita jakość druku prowokują do zamieszczania dużych ilości zdjęć, czy na przykład bajecznie kolorowych wyobrażeń hinduskich bóstw, ale więcej nie znaczy w tym przypadku lepiej. Naprawdę przyjemnie patrzy się na dziewiętnastowieczne wizje Orientu, ale barwnych reprodukcji jest w książce tak dużo, jakby autor wziął sobie do serca rady o urządzaniu salonów dla haszyszystów i w efekcie momentami pływamy w pstrokatej zupie, w której gdzieś ginie tekst.

Wrażenia chaosu dopełnia niezbyt przejrzysty układ całości – skaczemy po chronologii i geografii, z dwudziestowiecznej Ameryki przenosząc się na przykład do starożytnych Chin, a potem do Azji mniejszej tysiąc lat później, oraz nieprawdopodobne zamiłowanie autora do dygresji. Temat związków człowieka z roślinami psychoaktywnymi jest niewątpliwie fascynujący, ale w książce o konopiach można było chyba podarować sobie rozważania o poszukiwaniu Somy przez Wassona, czy badaniu zagadki Eleusis przez Hofmanna, że wspomnę tylko o bardziej zrozumiałych „odpłynięciach” autora.

Za ilustrację wszystkich przywar książki Sipowicza może posłużyć rozdzialik o Alicji w krainie czarów, który składa się głównie z przytoczonego w całości fragmentu z książki Carrolla, po którym następuje (również bez skrótów) tekst piosenki Jefferson Airplane, rzecz jasna w dwóch językach, a smaczku całości dodaje siedem (!) różnych ilustracji gąsienicy z nargilą i wciśnięty między kolumny tekstu biały królik. Dodajmy, że rozdział znajduje się – całkiem logicznie – między rozdziałami o wczesnych zastosowaniach leczniczych konopi, ustępie o roli tychże w dziewiętnastowiecznym orientalizmie, a sekcją poświęconą Ernstowi Jungerowi i Walterowi Benjaminowi.

Nie potrafię sobie tylko odpowiedzieć na pytanie – czy taka konstrukcja całości wynikała z braku dyscypliny w ogarnięciu oceanu materiału, czy może nie łapię subtelnego środka wyrazu, w którym zbudowana na zasadzie luźnych asocjacji chaotyczna forma odpowiada treści książki. A może medium is a message?

Żeby jednak nie było tak ponuro – kiedy zaakceptujemy, a może i nawet polubimy chaotyczny układ całości, możemy zacząć doceniać niewątpliwe zalety tej publikacji. Przede wszystkim – o czym już była mowa – wśród gąszczu materiałów można wyłowić prawdziwe perły. Rozdziały o rastafarianach czy latach sześćdziesiątych w Stanach dla nikogo nie będą zaskoczeniem, ale założę, się, że miłująca haszysz muzyczno – przestępcza subkultura greckich Rebete nie jest powszechnie znana. Równie interesująco wypadają na przykład wcześniejsze rozdziały o islamskich sufich.

Dobrym rozwiązaniem, zgodnym z otwierającymi publikację nawiązaniami do Nietzschego i Foucalta jest również obszernie potraktowana historia regulacji prawnych dotyczących narkotyków – i ich nieodłącznego związku z szerokim kontekstem kulturowym i społecznym. Dość dokładnie opisana jest batalia niesławnego Anslingera1 i jego żółtej prasy,chociaż w opisie dalszych rozwiązań prawnych pojawiają się luki i pominięta jest np. rola Nixona i moment zadeklarowania War on Drugs (!). Bardzo dobrym pomysłem podkreślającym popularne i poniekąd praktyczne założenie książki jest obszerne opisanie współczesnej sytuacji w Polsce, łącznie z przedrukiem stanowiącej wzór zwięzłości i konkretności ulotki Klinowskiego „Zażyj dawkę swoich praw”. Może powinna być dołączona jako zakładka?

Książka Sipowicza jest niewątpliwie niezwykle cenną próbą stworzenia spójnego, wolnego od populistycznych mitów obrazu najpopularniejszej nielegalnej używki. W dodatku jest pierwszą polską publikacją świadomie i celowo kierowaną do szerokiego odbiorcy - pozycje typu „Soft drugs – przewodnik użytkownika” Roberta Palusińskiego były kierowane raczej do „wtajemniczonych”. Taki charakter publikacji podkreśla też styl – Sipowiczowi udaje się lawirować między chłodnym, akademickim opisem, a płomiennym kazaniem apostoła psychodelików (choć promujący książkę wywiad w „Dużym Formacie” mógł takie zacietrzewienie a'la Leary sugerować). Pojawiają się co prawda wstawki publicystyczne, szczególnie we wstępie i traktującym o rodzimej sytuacji zakończeniu, ale generalnie Sipowiczowi udaje się utrzymać rzeczowy i przystępny styl.

Gdyby taką dyscyplinę autor potrafił narzucić sobie także w organizacji ogromnego materiału powstałaby niezwykle cenna pozycja, do sprezentowania niepalącym, którzy chcieliby wiedzieć o konopiach nieco więcej niż były prezydent. Tymczasem jednak dostajemy wypchaną po brzegi treścią pozycję, w której między Alicją w Krainie Czarów a Rimbaudem  coś dla siebie znajdzie czytelnik już nieco zaznajomiony z tematem. A jeżeli dobrze zaznajomi się z tematem w trakcie lektury, to może nawet ogarnie pokręconą strukturę książki. A przynajmniej popatrzy sobie na obrazki.

Robert Kania

Oceń ten artykuł
(1 głos)