A+ A A-

Od prohibicji do Macdonaldyzacji

Jeszcze w tym roku nowe prawa dotyczące konopi leczniczych może przyjąć ponad tuzin stanów – w tym konserwatywne Kansas, Alabama, Tennessee, Nebraska, a także Arizona i Południowa Dakota (referenda). Niekaralność, poza grzywną, posiadania małych ilości (np. do 28,5 g, uncji) może nastać w dalszych niemal dziesięciu stanach, np. Connecticut, Tennessee, Wirginii, w mieście Detroit. Reformy w konserwatywnych i południowych stanach przypisuje się rosnącej popularności libertarianizmu i idei poszerzenia autonomii stanów (por. np. Ron Paul, przedstawiony u nas w #23) oraz rosnącemu zrozumieniu, że groźne gangi zza południowej granicy żerują głównie na prohibicji marijuany.
 
Poparcie dla legalizacji medycznej sięga aż 81% w skali kraju (Gallup, X.09.). Tyle też mniej więcej jest w Pensylwanii, gdzie proponenci jak dotąd napotykali zbyt silny opór własnych partii w stanowym parlamencie. Na Wschodzie po New Jersey zmiany oczekują zgromadzenia stanu Nowy Jork (sondaż CSRI: 64% pro), Maryland, Minnesota i New Hampshire.

W listopadzie, oprócz oczywiście Proposition 19, referendum legalizacyjnego w Kalifornii, odbędzie się głosowanie w sąsiednim Oregonie: dotyczy ono stworzenia punktów uprawy i dystrybucji marijuany po kosztach (dla pacjentów). Wyraźnie nie powiodła się tam zbiórka podpisów pod projektem legalizacyjnym; w stanie Waszyngton (tym, gdzie Seattle, na pn-zach.) zabrakło z kolei dosłownie odrobiny podpisów (co ciekawe, na tamtejszym Konwencie Stanowym Partii Demokratycznej zwolenników legalizacji było aż 62%). Komentatorzy spodziewają się kolejnych prób w 2012, tym razem również w Kolorado (w sondażu Rasmussena 49% pro, 13% bez zdania).
Od prohibicji do Macdonaldyzacji
Wynik w Kalifornii jest zagadką. Sondaż LA Times podaje 49%:41%, Public Policy Institute 48%:49%, Field Research ok. 43%:57%. W 1972 dwie trzecie było przeciw. Jak zauważa Economist, nawet jeżeli się nie uda, to kwestia krótkiego czasu: poparcie ok. 50% widać we wszystkich grupach wiekowych do 65 r.ż.; co ciekawe, najbardziej zależy białym. Jeśli się uda, jak pisze gazeta, federalni teoretycznie mogą ścigać legalnych wg stanu handlarzy, administracja może pozwać stan, Kongres mógłby też wycofać federalne pieniądze (jak już to zrobił w ‘84 wobec stanów, które nie chciały podnieść wieku dostępu do alkoholu do 21 l.; tu jednak może być trudniej, bo Kalifornia jest dla gospodarki USA najważniejsza, a po ew. zniesieniu prohibicji zyska trochę nowych środków). Prawicowy think-tank RAND Corp. pokusił się o trudną próbę pełniejszego oszacowania wpływu legalizacji na ekonomię. RAND spodziewa się spadku cen o 80%, co może, lecz nie musi, zwiększyć konsumpcję; oszczędności na aparacie przemocy są ich zdaniem bliższe 300 mln $, niż optymistycznych 1,9 mld; wpływy z podatków, licencji i akcyz miały zdaniem inicjatora reformy oscylować wokół 1,4 mld; zwrócili jednak uwagę, że ich wysokość często dopiero będzie lokalnie ustalana. Przy dziurze budżetowej 19 mld $ pokrywa to aż około dziesięciu do kilkunastu procent.
 
Tymczasem w hrabstwie Oakland, z dawna słynącym z radykalizmu prokonopnego, trwa niecodzienny spór. Rada miejska rozważa, czy przyznać cztery licencje na wielkie farmy konopne, bez limitu (jeden wniosek dotyczy powierzchni aż dwóch boisk). Miasto spodziewa się, że po legalizacji handlu Cannabis jako używką, nie tylko lekarstwem, będzie na uprzywilejowanej pozycji względem konkurencyjnych regionów. Protestują głównie... mniejsi growerzy. Mówią, że nastąpi Wal-Martyzacja czy McDonaldyzacja rynku, że choć zioło będzie tańsze, to z monokultury, będzie mniej odmian do wyboru, większe zanieczyszczenie środowiska, niższa, przemysłowa jakość. Krociowe opłaty, rzędu np. 211 tys. $ rocznie za licencję, podatki i ubezpieczenie za 2 mln $ wyrugują drobnych sprzedawców. Niektórzy wręcz boją się samej legalizacji o wiele bardziej niż policji własnej czy federalnej. Proponenci mówią o nowych miejscach pracy, o BHP (rosnąca liczba pożarów przez dzikie uprawy, teraz mają być też kontrole, straże i kamery), o tym, że przemysł będzie rosnąć, więc niech rośnie u nich... Kandydatka na burmistrza jest jedną z największych zwolenniczek reformy, chce wręcz wyrzucić uprawy z domów i piwnic, choćby tylko dla bezpieczeństwa. Jeden z konkurentów obiecuje zaś poprawkę uwzględniającą także interesy small businessu. Tymczasem największy z wnioskodawców stwierdza, że małe przedsięwzięcia mogą przecież się zrzeszać i również uzyskać licencję.
Berkeley i Long Beach planują podobne rozwiązania (w tym pierwszym trzeba byłoby uboższym konsumentom pewną ilość ziela rozdawać, a także przestrzegać specjalnych norm ekologicznych). Dziś właściwie formalnie wciąż legalna jest tylko uprawa dla siebie, dystrybucja pozostaje w cieniu; nawet pytanie się, gdzie ktoś kupuje jest w złym tonie. Rynek wart jest już obecnie ok. 28 mln $ rocznie, przynosi 1,5 mln podatków.
Cóż, nam Polakom niełatwo komentować podobne rozterki! Cieszymy się jednak, że dwudziestowieczne wizje satyryków stają się rzeczywistością (podobnie jak w przypadku Holandii, gdzie w miejscach publicznych Cannabis jest już bardziej akceptowalne społecznie niż papierosy).
 
żródła: The Economist, AP News, SFChronicle,
Pittsburgh Post-Gazette i in.


Oceń ten artykuł
(0 głosów)