A+ A A-

MIŚ W BARZE ‚APIS’, czyli DILERIUM TREMENS

Palę marihuanę od 14 lat, obecnie nie tylko ze względów przyjemnościowych, ale i medycznych (oczywiście w naszym kraju nierespektowanych). Nieduże ilości, ale palone regularnie.

Chodzi tu konkretnie o ludzi, zwanych dilerami, od których w warunkach czarnorynkowych kupuje się konopie, czyli generalnie wchodzi się w relacje: sprzedawca-klient i sytuacje z tymże handlem związane.
 
Dilerów gandzi w Polsce można ogólnie podzielić na cztery grupy:

-takich, którzy robią to tylko dla pieniędzy,
-undergroundowców, którzy sami dużo palą i potrzebują stałego asortymentu,
-takich, co sprzedają marihuanę w towarzystwie innych nielegalnych substancji,
-i wreszcie nie-dilerów, którzy pomagają w zorganizowaniu ‚materiału’ z własnych powodów.

Przez te lata z reguły kontakty utrzymywałam na poziomie dobrym lub neutralnym, ale nie oszukujmy się, nie zawsze tak może być…
W Polsce nadal palenie stygmatyzuje się na równi z twardymi narkotykami, dopalaczami czy bronią, co narzuca tej wymianie towarowo-pieniężnej określone warunki, podczas gdy w bardziej cywilizowanych krajach idzie się w stronę depenalizacji, legalizacji i zastosowania w medycynie, co nadaje handlowi zupełnie inny, bezpieczny i niekrępujący wymiar.

Sytuacja numer jeden: młodziutki chłopaczek, klasyk z pierwszej grupy (sam niedawno przestał palić), gburowaty i trudny w komunikacji, niechętny do normalnego umówienia się (ciągle inaczej pracował, rzadko bywał w domu, nigdy nie uprzedził, że już jest i będzie tylko chwilę, chociaż czekałam w okolicach jego domu czasami po dwie, nawet trzy godziny...). Próbowałam się umawiać na transakcje z jego siostrą, ale ona niestety czasem zapominała, że się umówiła i np. godzinę siedziała w łazience lub coś tego typu. Któregoś dnia stałam tak pod ich bramą i bezskutecznie próbowałam się dodzwonić. Zobaczyłam, jak mi się wtedy wydawało szczęśliwie, ‚szefa’ tego interesu i poprosiłam, żeby mi coś sprzedał, bo z jego siostrą urwał mi się nagle kontakt. Pomimo tego, że widzieliśmy się od jakiegoś czasu przynajmniej co drugi dzień i dobrze wiedział, że daleko mieszkam, kazał mi przyjść… za trzy godziny. Najpierw padł argument, że teraz nie ma czasu, a następnie, że ma coś niewłaściwie poważone... a i jedno, i drugie miało mi wyraźnie dać do zrozumienia, kim jestem w tej relacji, a kim on. Niesamowite, ile przy sprzedaży sympatycznego produktu można wykrzesać z siebie tyle pogardy i lekceważenia.
Taki przedstawiciel obsługi baru „Apis”...
Sytuacja druga: poprosiłam o pomoc w ‚załatwieniu’ kolegę. Ten kazał mi przyjechać do centrum, skąd miałam się udać z jego kolegą na drugi koniec miasta. Nie było to komfortowe, ale nie miałam innego wyjścia, więc się chętnie zgodziłam...
Jak się na miejscu okazało, kolega wyglądał jakby od lat nieprzerwanie brał twarde narkotyki (tak zresztą chyba było), ale trzeba wykazać się tolerancją, zwłaszcza w słusznej sprawie.
Wyruszyliśmy razem w dość daleką drogę, na miejscu okazało się, że kolega tamtego kolegi nie odbiera. Tkwiliśmy w impasie około 20 min., aż na horyzoncie ukazał się ten, którego szukaliśmy (wyglądający podobnie do pierwszego)… który to z kolei okazał się być kolejnym pośrednikiem i któremu musiałam doładować konto w telefonie, a wszystko tylko po to, żeby mi zakomunikował, że nici z transakcji, bo ten, do którego dzwonimy ma wyłączony telefon...

Nic nie jest w stanie oddać, jak niekomfortowo się czułam w towarzystwie, w którym nie wiadomo, czy w ogóle ktokolwiek mówi cokolwiek poważnie.

Niepewność sytuacji i jej totalny absurd wspomógł jeden z ‚pomocnych kolegów’, który pod kioskiem machał mi przed oczami nabitą lufką, którą miałabym z nim zapalić, jeśli…
jemu też kupię doładowanie do telefonu...
Po tej jakże mało zabawnej akcji (ponad 3 godziny w niesłabnącym upale) wracałam jak po wizycie na planie czarnej komedii, z równie absurdalnym przebiegiem wydarzeń co ich czarną puentą. Strach pomyśleć, gdybym tak się miała zaopatrywać na stałe.

Mam nadzieję, że kiedyś w tym kraju dojdziemy do poziomu, w którym kupienie gandzi jest równie możliwe i równie normalne jak kupienie w sklepie kawy czy piwa. Nie jest przecież bardziej szkodliwa niż inne legalne używki, a stygmatyzowanie jej prowadzi w Polsce do tak skrajnych i wręcz patologicznych sytuacji jak te opisane.

Jak na razie jednak znaczna część przypadków to powrót biednego misia do baru „Apis”...

Artykuł z 48 numeru Gazety Konopnej SPLIFF 

Irka K.

Oceń ten artykuł
(0 głosów)