A+ A A-

Koks w wielkim mieście

Trudno chyba o bardziej zmitologizowaną wielkomiejską profesję niż diler. W zależności od potrzeby (i rozprowadzanego towaru) handlarz narkotykami może być wcieleniem moralnego upadku, wciskającym dzieciakom heroinę degeneratem, rzutkim młodym wilczkiem późnego kapitalizmu, obrotnym przedsiębiorcą, który znalazł swoją niszę na rynku, bądź barwnym freakiem z misją otworzenia czakr jak najszerzej rzeszy swoich klientów.

Jacek, bohater najnowszej powieści Jakuba Żuczyka, trzydziestoparoletni słoik z Olsztyna i niespełniony artysta nie pasuje do żadnego z tych opisów. Określenie „diler” koryguje grzecznie na „detalistę”, choć już na „bandytę” i „przestępcę” się nie oburza – nic dziwnego, wszak jego profesja wymaga zawarcia bliższych znajomości ze specjalistami od wymuszeń i niekonwencjonalnych zastosowań wiertarki. Chyba jednak jest tego warta. Jacek sprzedaje najlepszą kokainę w Warszawie i zarabia kilkaset tysięcy złotych miesięcznie.

Jakub Żulczyk, człowiek – orkiestra, pisarz, felietonista, scenarzysta, dyżurny komentator wszystkiego i facebookowa instytucja, już od poświęconego grom komputerowym debiutanckiego „Zrób mi jakąś krzywdę” daje się poznać jako autor dobrej, współczesnej literatury popularnej w najlepszym tego słowa znaczeniu – nie kryjącej swojej przynależności do popkultury, ale i pozostającej jej wnikliwym, i – co równie ważne – dobrze z nią zaznajomionym krytykiem. Zmysłu obserwacji nie traci Żulczyk i w „Ślepnąc od świateł” – w efekcie przez większą część powieści wewnętrzne monologi Jacka pełne są nie tyle (dość przewidywalnych) rozterek moralnych, ale soczystej, choć podanej z nieznośnie cyniczną manierą krytyki społecznej.

Może się Żulczyk w wywiadach odżegnywać od ambicji publicystycznych, czy skłonności do stawiania łatwych diagnoz, faktem jednak pozostaje, że w „Ślepnąc...” najlepsze, najprawdziwsze i najmocniejsze są właśnie te fragmenty, w których figura dilera staje się narzędziem przekroju społecznego, a nie nośnikiem miałkich dylematów etycznych. Niestroniący od wyznań na temat bardziej imprezowych okresów swojego życia autor doskonale zdaje sobie sprawę jak kapitalnym obserwatorem rzeczywistości może być bohater-diler, i tą jego właściwość kapitalnie wyzyskuje.

Podobnie jak w dokumentalnym „Zero zero zero” Roberto Saviano kokaina jest u Żulczyka spoiwem. Co prawda autor nie serwuje nam efekciarskiego wstępu, w którym zarzeka się, że biały proszek wciągają wszyscy (w polskich realiach imputowanie zamiłowania do używki za parę stów pielęgniarkom i kierowcom tirów byłoby, powiedzmy, niecelne), jednak środowiska klasy średniej i wyższej, środowiska twórców, ludzi mediów, ambitnych przedsiębiorców – te grupy ekskluzywny narkotyk może już spajać – i nie jet to chwyt naciągany. W szybkim wybieraniu telefonu numer Jacka mają więc zarówno dziani studenci, kuratorzy wystaw, znudzone żony biznesmenów, jak i jedna z kluczowych dla fabuły postaci – klon Kuby Wojewódzkiego. „Zwierciadło przechadzające się po gościncu” jest w powieści Żulczyka przybrudzone białymi smugami, a ze zwiniętymi banknotami pochyla się nad nim pełen przekrój warszawskiej klasy średniej i wyższej.

Z frapującą wręcz drobiazgowością oddane są w „Ślepnąc...” szczegóły fachu Jacka. Fałszywe dowody, mieszkania wynajęte na słupy, system zakupu, porcjowania i rozprowadzania towaru... – opis procederu podany jest ze szczegółami. Równie wiarygodnie wypada tło – nocne życie Warszawy: stanowiący aluzję do conajmniej dwóch popularnych imprezowni klub „Betlejem”, parę innych knajpek, specyficzna klientetela lokali na Powiślu – to wszystko oddane jest z pietyzmem. Zwraca również uwagę ciekawy wątek: Jacek jest nie tylko pomostem pomiędzy różnymi sferami miłośników używki, dla jego mocodawców jest też cennym nabytkiem, bo łączy ich ze światem, który dość długo był poza zainteresowaniami pozbawionych karku hurtowników: hipsterów, artystów, bywalców galerii sztuki... Jako niedoszły absolwent ASP Jacek „podłącza” do narkoobiegu środowiska, które jeszcze jakiś czas temu nie kojarzyły się odruchowo z konsumpcją nielegalnych używek.

Jednocześnie – i to jest bardzo ciekawy wątek – Jacek wydaje się prawdziwszy od swoich klientów. Jak sam mówi – handluje czymś wielokrotnie bardziej realnym niż cała sfera aktywistów, kuratorów i ludzi mediów. Bardziej kokretnie się nie da – czysty handel. W scenie wizyty u klienta-klona Wojewódzkiego, podczas napuszonych bachanaliów ludzi mediów wydaje się nawet, że biznes Jacka jest po prostu – uczciwszy. Podobna myśl pojawia się kilkukrotnie – i brawa za odwagę przedstawienia jej wprost.

Tyle – tło, zdecydowanie najmocniejsza strona powieści Żulczyka. W warstwie fabularnej zaś „Ślepnąc od świateł” to kawał (ponad pięćset stron!) dobrze napisanej, popularnej sensacji – jak można się spodziewać w profesji Jacka problemy muszą się w końcu pojawić. I pojawiają się – tuż przed Świętami i na kilka dni przed planowanym pierwszym od lat urlopem na bohatera walą się nieszczęścia: klient-celebryta podaje go na policji, konkurencja nie śpi, a w dodatku w mieście pojawia się nowy pretendent do narkotykowego tronu... Fabuła gna do przodu, nagłe zwroty akcji trzymają w napięciu, zakończenie, choć zdradzające oznaki pójścia na łatwiznę w chwycie deus ex machina, wolne jest na szczęście od przesadnego moralizatorstwa, którego moglibyśmy się spodziewać po opowieści o dilerze.
    Jedyny problem może stanowić tylko pewna etyczna ambicja, którą zdradzają myślowe monologi dilera – i cała powieść. Jacek pomyślany jest jako postać z nieco innej bajki – elegancki, odpowiedzialny, kulturalny diler, który jadąc z dresiarzami wymusić spłatę długu słucha Wariacji Goldbergowskich Bacha. Dystans do świata swoich klientów i współpracowników zdradza w przydługawych monologach wewnętrzych, których pozerski cynizm zdaje się czasami przekraczać granicę stylizacji i zdradzać nieco pretensjonalne zacięcie całości... Część monologów zawiera dosłowne cytaty z „Taksówkarza”, jednak Jacek nie jest Travisem, a wałkowane w kółko przemyślenia o „wielkim deszczu, który zmyje plugawstwo...” i obrazy zepsutej, plugawej Warszawy mocno trącą efekciartwem na wyrost. Podobnie sztuczna wydają się emocje, które z rzadka zdradza Jacek – oczywiście, cyniczny diler musi być gdzieś w środku wrażliwcem – i wszystkie jego kłopoty splatają się w postaci kochanki za sprawą niewytłumaczanego uczucia, w które wierzymy Żulczykowi, bo musimy. Jacek znacznie lepiej wypada jako trzeźwy racjonalista, jego egzystencjalne rozterki są napuszone i nieangażujące – nie dlatego, że niewiarygodne, ale, że napisane tak, jakby nie wierzył w nie i sam autor.

„Ślepnąc od świateł” sprawdza się zarówno jako popularne, sensacyjne czytadło, jak i (pewnie i nieco uproszczony) obraz kultury konsumpcji używek. Szczególnie cenne, że autorowi udaje się przez większość czasu wyjść poza podejście moralizatorskie brak tu też (bohater jest abtynentem...prawie) rozwlekłych i nudnych „trip-raportów” będących zmorą sporej części literatury poświęconej dragom. Adaptacja konceptu narkotyku przenikającego całe środowisko do realiów Warszawki daje efekt interesujący i wiarygodny, równie ciekawa wydaje się konstrukcja postaci dilera, który w końcu nie jest tylko złem wcielonym. Choć niestety stęchłe moralizatorstwo i nieco efekciarskich diagnoz dają o sobie niekiedy znać, to najnowsze powieść Żulczyka pozostaje świeża i z pewnością stanowi nową jakość w rodzimym pisaniu o dragach. A przy okazji to po prostu kawał solidnej prozy popularnej.

Jakub Żulczyk: Ślepnąc od świateł | Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2014 | 520 stron

Artykuł z 52 numeru Gazety Konopnej SPLIFF


Robert Kania

Oceń ten artykuł
(0 głosów)